Oto turla się Słowo z ust Boga i rozbija na tysiąc części, które stają się nasionami Światów. Od tej chwili Światy rosną, a Bóg odbija się w nich jak w lustrze. Badając zaś swoje odbicie w Światach, widzi siebie coraz więcej, coraz lepiej siebie poznaje, i to poznanie wzbogaca go, a więc wzbogaca i Światy.
Bóg poznaje siebie poprzez przepływ czasu, bo tylko to, co nieuchwytne i zmienne, jest najbardziej podobne Bogu. Poznaje się poprzez skały, które gorące wynurzają się z morza, poprzez zakochane w słońcu rośliny, przez pokolenia zwierząt. Kiedy pojawia się człowiek. Bóg doznaje olśnienia, po raz pierwszy umie nazwać w sobie kruchą linię nocy i dnia, tę subtelną granicę, od której jasne zaczyna być ciemnym, a ciemne – jasnym. Odtąd przygląda się sobie oczami ludzi. Widzi tysiące swoich twarzy i przymierza je niczym maski, i – jak aktor – na chwilę staje się maską. Modląc się ustami ludzi sam do siebie, odkrywa w sobie sprzeczność, w lustrze bowiem odbicie bywa realne, a realność przechodzi w odbicie.
«Kim jestem? – pyta Bóg – Bogiem czy człowiekiem, czy może jednym i drugim razem albo żadnym z nich? Czy to ja stworzyłem ludzi, czy oni mnie?»
Kusi go człowiek, więc skrada się do łoża kochanków i odnajduje tam miłość. Skrada się do łóżek starców i znajduje tam przemijanie. Skrada się do łóżek umierających i znajduje tam śmierć.”
„Dlaczego nie miałbym spróbować?” – pomyślał dziedzic Popielski. Wrócił na sam początek książki i rozstawił przed sobą mosiężne figurki.
Czas Misi
Misia zauważyła, że ten wysoki jasnowłosy chłopak od Boskich przygląda jej się w kościele. Potem, gdy wychodziła po mszy, stal na dworze, żeby znów patrzeć na nią i patrzeć. Misia czuła jego wzrok jak niewygodne ubranie. Bała się poruszyć swobodnie, głębiej odetchnąć. Krępował ją.
Tak było całą zimę, od pasterki do Wielkanocy. Kiedy zaczęło się robić cieplej, Misia co tydzień przychodziła do kościoła lżej ubrana i jeszcze mocniej czuła na sobie wzrok Pawła Boskiego. W Boże Ciało ten wzrok dotknął jej nagiego karku i odsłoniętych ramion. Misia poczuła, że jest bardzo miękki i przyjemny, jak kocie pieszczoty, jak piórka, jak puch mleczów.
Tej niedzieli Paweł Boski podszedł do Misi i zapytał, czy może odprowadzić ją do domu. Zgodziła się.
Mówił przez całą drogę, a to, co mówił, zadziwiało ją. Powiedział, że jest maleńka jak luksusowy szwajcarski zegarek. Misia nigdy przedtem nie myślała, że jest maleńka. Powiedział, że jej włosy mają kolor najdroższej odmiany złota. Misia zawsze sądziła, że ma brązowe włosy. Powiedział też, że jej skóra pachnie wanilią. Misia nie śmiała się przyznać, że piekła ciasto.
Wszystko w słowach Pawła Boskiego odkrywało Misie na nowo. Przychodziła potem do domu i nie mogła się wziąć do żadnej pracy. Myślała jednak nie o Pawle, lecz o sobie: Jestem ładną dziewczyną. Mam małe stopy, jak Chinka. Mam piękne włosy. Uśmiecham się bardzo kobieco. Pachnę wanilią. Można tęsknić za tym, żeby mnie zobaczyć. Jestem kobietą.”
Przed wakacjami Misia powiedziała ojcu, że nie będzie już chodzić do seminarium nauczycielskiego w Taszowie, że nie ma głowy do rachunków i kaligrafii. Wciąż jeszcze przyjaźniła się z Rachelą Szenbert, lecz teraz ich rozmowy były inne. Chodziły razem Gościńcem do lasu. Rachela namawiała Misie, żeby nie rzucała szkoły. Obiecała jej pomóc w arytmetyce. A Misia opowiadała Racheli o Pawle Boskim. Rachela słuchała, jak to przyjaciółka, ale była innego zdania.
– Ja wyjdę za lekarza albo kogoś takiego. Nie będą miała więcej niż dwoje dzieci, żeby nie popsuć sobie figury.
– Ja będę miała tylko córkę.
– Misiu, dotrwaj do matury.
– Chcę wyjść za mąż.
Tą samą drogą Misia chodziła na spacery z Pawłem. Pod lasem brali się za ręce. Dłoń Pawła była duża i gorąca, Misi – maleńka i zimna. Skręcali z Gościńca w którąś z leśnych dróg i wówczas Paweł zatrzymywał się, i tą dużą mocną dłonią przygarniał Misie do siebie. Pachniał mydłem i słońcem. Misia robiła się wtedy jakaś słaba, uległa, wiotka. Mężczyzna w białej, krochmalonej koszuli wydawał jej się ogromny. Sięgała mu ledwie do piersi. Przestawała myśleć. To było niebezpieczne. Przytomniała, gdy jej piersi były już nagie, a usta Pawła wędrowały po jej brzuchu.
– Nie – mówiła.
– Musisz wyjść za mnie.
– Wiem.
– Poproszę o twoją rękę.
– Dobrze.
– Kiedy?
– Niedługo.
– Zgodzi się? Czy twój ojciec się zgodzi?
– Nie ma nic do zgadzania się. Chcę za ciebie wyjść i już.
– Ale…
– Kocham cię.
Misia poprawiała włosy i wracali na Gościniec, jakby nigdy z niego nie schodzili.
Czas Michała
Michałowi nie podobał się Paweł. Może i był przystojny, ale to wszystko. Kiedy Michał patrzył na jego barczyste ramiona, mocne nogi w bryczesach i lśniące oficerki, czuł się boleśnie stary i skurczony jak wyschłe jabłko.
Paweł przychodził do nich teraz bardzo często. Siadał przy stole i zakładał nogę na nogę. Suka Lalka obwąchiwała z podkurczonym ogonem jego wyglansowane oficerki z cholewkami z psiej skóry. Opowiadał o interesach, które robią razem z Kozienickim na drzewie, o szkole dla felczerów, do której się zapisał, o swoich wielkich planach na przyszłość. Patrzył na Genowefę i cały czas się uśmiechał. Można było dokładnie przyjrzeć się jego równym, białym zębom. Genowefa była zachwycona. Paweł przynosił jej drobne prezenty. Z rumieńcami na twarzy wkładała kwiaty do wazonu, szeleściła celofanem bombonierek.
,Jakie naiwne są kobiety” – myślał Michał.
Miał wrażenie, że jego Misia została, niby rzecz, wpisana w życiowe, ambitne plany Pawła Boskiego. Z całkowitym wyrachowaniem: przez to, że była jedyną córką, praktycznie jedynaczką, bo przecież Izydor się nie liczył. Że będzie miała piękny posag, że jest z zamożniejszej rodziny, że jest taka inna, elegancka, pięknie ubrana, delikatna.
Michał niby mimochodem wspominał czasem przy żonie i córce o starym Boskim, który w życiu powiedział może sto, może dwieście słów i cały swój czas przesiedział na dachu pałacu, o siostrach Pawła – niewydarzonych i nieładnych.
– Stary Boski to porządny człowiek – mówiła Genowefa.
– Cóż, nie odpowiada się za swoje rodzeństwo
– dodawała Misia i patrzyła znacząco na Izydora. -W każdej rodzinie jest ktoś taki.
Michał udawał, że czyta gazetę, kiedy jego wystrojona córka szła w niedzielę po południu na tańce z Pawłem. Mizdrzyła się przed lustrem z godzinę. Widział, jak pociąga brwi ciemnym ołówkiem matki i ukradkiem delikatnie maluje usta. Widział, jak stojąc bokiem przed lustrem sprawdza efekt stanika, jak skrapia się za uchem swoimi pierwszymi fiołkowymi perfumami, które wyprosiła na siedemnaste urodziny. Nie odzywał się, gdy Genowefa z Izydorem wyglądali za nią przez okno.
– Paweł wspomniał mi o małżeństwie. Powiedział, że chciałby się już oświadczyć – powiedziała którejś takiej niedzieli Genowefa.
Michał nawet nie chciał jej do końca wysłuchać.
– Nie. Jest jeszcze za młoda. Oddajmy ją do Kielc, do lepszej szkoły niż ta w Taszowie.
– Ona wcale nie chce się uczyć. Ona chce wyjść za mąż. Czy ty tego nie widzisz?
Michał kręcił głową.
– Nie, nie, nie. Jeszcze za wcześnie. Po co jej chłop i dzieci, niech użyje życia… Gdzie będą mieszkać? Gdzie Paweł będzie pracował? Przecież on też chodzi do szkół. Nie, trzeba jeszcze czekać.