I Boski zaczął budować dom.
Wyznaczył kijem na ziemi prostokąt, a następnego dnia zaczął kopać fundamenty. Dziedzic Popielski dał mu urlop. Był to pierwszy urlop w życiu Boskiego. Potem Boski znosił z okolicy wielkie i mniejsze kamienie, białe kawałki wapiennych skał, które układał równo w wykopanych dołach. Trwało to miesiąc. Do Boskiego przychodził Paweł i lamentował nad wykopanymi dołami.
– Co tata robi? Skąd tata weźmie pieniądze? Niechże się tata nie ośmiesza i nie buduje mi pod nosem jakiegoś kurnika.
– Już ci się w głowie przewróciło? Buduję twojej siostrze dom.
Paweł wiedział, że nie istnieje żaden sposób, żeby przekonać ojca, i w końcu przywiózł mu furmanką deski.
Teraz domy rosły prawie równolegle, jeden był duży i kształtny, o wielkich oknach i przestronnych pokojach. Drugi mały, przyparty do ziemi, zgarbiony, z malutkimi oknami. Jeden stał na otwartej przestrzeni, na tle lasu i Rzeki. Drugi – wciśnięty w klin między Gościńcem a wolską drogą, ukryty w porzeczkach i dzikim bzie.
Gdy Boski zajęty był budowaniem domu, Stasia miała więcej spokoju. Do południa musiała nakarmić zwierzęta, a potem brała się do gotowania obiadu. Najpierw szła na pole i z piaszczystej ziemi wykopywała ziemniaki. Marzyła, że może znajdzie skarb pod krzakami, zawinięte w szmatkę klejnoty albo puszkę z dolarami. Kiedy później obierała drobne ziemniaki, wyobrażała sobie, że jest znachorką, a ziemniaki to chorzy ludzie, którzy do niej przychodzą, ona zaś ściąga z nich choroby i czyści ich ciała z wszelkiego paskudztwa. Potem wrzucała obrane ziemniaki do wrzątku i wyobrażała sobie, że warzy eliksir piękności, a gdy go sama wypije, jej życie zmieni się raz na zawsze. Zobaczy ją na Gościńcu jakiś lekarz albo mecenas z Kielc, obsypie prezentami i pokocha jak księżniczkę.
Dlatego gotowanie obiadu trwało tak długo.
Wyobrażanie sobie jest w gruncie rzeczy stwarzaniem, jest mostem pojednania między materią a duchem. Zwłaszcza gdy robi się to często i intensywnie. Wtedy obraz przekształca się w kroplę materii i włącza do przepływów życia. Czasem po drodze coś się w nim zniekształca i zmienia. Wszystkie ludzkie pragnienia zatem, jeżeli są wystarczająco silne, spełniają się. Nie zawsze jednak do końca tak, jak się tego oczekiwało.
Raz, kiedy Stasia wylewała przed dom brudną wodę, zobaczyła obcego mężczyznę. I było zupełnie tak, jak w jej marzeniach. Podszedł do niej i zapytał o drogę kielecką, a ona odpowiedziała. Kilka godzin potem wracał i znów spotkał Stasię, tym razem z nosidłami na ramionach, pomógł jej i porozmawiali dłużej. Nie był wprawdzie mecenasem ani lekarzem, lecz robotnikiem pocztowym, który pracował przy zakładaniu linii telefonicznej z Kielc do Taszowa. Stasi wydał się wesoły i pewny siebie. Umówił się z nią na spacer w środę, a na zabawę w sobotę. I było zadziwiające, że spodobał się staremu Boskiemu. Przybysz nazywał się Papuga.
Od tego dnia życie Stasi zaczęło toczyć się inaczej. Stasia rozkwitła. Bywała w Jeszkotlach i robiła zakupy u Szenbertów, a wszyscy widzieli, jak Papuga woził ją bryczką. Jesienią trzydziestego siódmego roku Stasia zaszła w ciążę i na Boże Narodzenie wzięli ślub. Została Papugową. Skromne przyjęcie weselne odbyło się w jedynej izbie świeżo ukończonego domku. Na drugi dzień stary Boski postawił w poprzek izby drewnianą ścianę i w ten sposób przedzielił dom na pół.
Latem Stasia urodziła syna. Linia telefoniczna znalazła się już daleko poza granicami Prawieku. Papuga zjawiał się tylko na niedziele, był zmęczony i wymagający. Denerwowały go czułości żony i złościł się, że tak długo trzeba czekać na obiad. Potem przyjeżdżał tylko w co drugą niedzielę, a na Wszystkich Świętych nie pojawił się w ogóle. Mówił, że musiał odwiedzić groby rodziców, i Stasia mu wierzyła.
Kiedy czekając na niego z wigilijną kolacją, zobaczyła swoje odbicie w szybie, którą noc zamieniła w lustro, zrozumiała, że Papuga odszedł na zawsze.
Czas anioła Misi
Kiedy Misia rodziła swoje pierwsze dziecko, anioł pokazał jej Jerozolimę.
Misia leżała na łóżku w sypialni w białej pościeli, w zapachu wyszorowanych ługiem podłóg, oddzielona od słońca rypsowymi zasłonami w lilie. Był lekarz z Jeszkotli i pielęgniarka, i Genowefa, i Paweł, który wciąż sterylizował wszelkie narzędzia, i anioł, którego nikt nie mógł zobaczyć.
Misi mieszało się wszystko w głowie. Była zmęczona. Bóle przychodziły nagle i nie potrafiła dać sobie z nimi rady. Zapadała w sen, półsen, marzenia na jawie. Zdawało jej się, że jest maleńka jak ziarnko kawy i wpada w lej młynka ogromnego niczym pałac. Spada w czarną czeluść i dostaje się w tryby mielącej maszyny. Boli. Jej ciało zamienia się w pył.
Anioł widział myśli Misi i współczuł jej ciału, choć nie rozumiał, na czym naprawdę polega ból. Zabrał więc duszę Misi na jedną chwilę zupełnie gdzie indziej. Pokazał jej Jerozolimę.
Misia zobaczyła ogromne połacie płowej pustyni, które falowały, jakby były w ruchu. W tym morzu piasku, w łagodnym obniżeniu, leżało miasto. Było okrągłe. Otaczały je mury, w których umieszczono cztery bramy. Pierwsza brama była Mleczna, druga Miodowa, trzecia Winna, a czwarta – Oliwna. Z każdej bramy prowadziła do środka jedna droga. Pierwszą gnano woły, drugą prowadzono lwy, trzecią niesiono sokoły, a czwartą szli ludzie. Misia znalazła się w środku miasta, gdzie na wybrukowanym ryneczku stał dom Zbawiciela. Stanęła przed jego drzwiami.
Ktoś zapukał od wewnątrz i zdziwiona Misia zapytała: „Kto tam?” „To ja” – odpowiedział głos. „Wyjdź” – odrzekła. Wtedy wyszedł do niej Pan Jezus i przytulił ją do piersi. Misia poczuła zapach płótna, w które był ubrany. Wtuliła się w lnianą koszulę i czuła, jak bardzo jest kochana. Kochał ją Pan Jezus i cały świat.
Lecz tu anioł Misi, który bezustannie baczył na wszystko, zabrał ją z ramion Pana Jezusa i rzucił z powrotem w rodzące ciało. Misia westchnęła i urodziła syna.
Czas Kioski
W czasie pierwszej jesiennej pełni Kłoska wykopywała korzenie ziół – mydlnicy, żywokostu, kolendry, cykorii i prawoślazu. Wiele z nich rosło nad stawami w Prawieku. Kłoska brała więc córkę i obie szły nocą przez las i wieś.
Kiedyś, gdy mijały Chrabąszczową Górkę, zobaczyły zgarbioną kobiecą postać w otoczeniu psów. Srebrna poświata księżyca bieliła im wszystkim czubki głów.
Kłoska ruszyła w stronę kobiety, pociągając za sobą Rutę, Podeszły do staruszki. Psy powarkiwały niespokojnie.
– Florentynko – odezwała się cicho Kłoska.
Kobieta odwróciła do nich twarz. Oczy miała wyblakłe, jakby wypłukane. Jej twarz przypominała zwiędłe jabłko. Na chudych plecach leżał cienki siwy warkoczyk.
Usiadły na ziemi obok staruszki. Patrzyły, jak ona, w wielką, okrągłą i zadowoloną z siebie gębę księżyca.
– Zabrał mi dzieci, omamił chłopa, a teraz mnie pomieszał zmysły – poskarżyła się Florentynka.
Kłoska westchnęła ciężko i popatrzyła w twarz księżycowi.
Jeden z psów nagle zawył.
– Miałam sen – odezwała się Kłoska. – Do moich okien zapukał księżyc i powiedział: „Nie masz matki, Kłosko, a twoja córka nie ma babki, czy tak?” „Tak” -odpowiedziałam. A on na to: Jest we wsi dobra samotna kobieta, którą kiedyś skrzywdziłem, już nawet nie wiem dlaczego. Ona nie ma dzieci ani wnuków. Idź do niej i powiedz jej, żeby mi wybaczyła. Jestem już stary i mam słaby umysł.” Tak powiedział. I dodał jeszcze: „Znajdziesz ją na Górce. Tam mnie przeklina, gdy co miesiąc ukazuję się światu w całej mojej postaci.” Zapytałam go wtedy: „Dlaczego chcesz, żeby ci przebaczyła? Po co ci przebaczenie jakiegoś człowieka?” A on odrzekł na to: „Bo ludzkie cierpienia żłobią ciemne zmarszczki na mojej twarzy. Kiedyś zgasnę od ludzkiego bólu.” Tak mi powiedział, więc tu przyszłam.