Выбрать главу

Florentynka przenikliwie spojrzała w oczy Kioski.

– Czy to prawda?

– Prawda. Szczera prawda.

– Chciał, żebym mu przebaczyła? -Tak.

– I żebyś ty stała się moją córką, a ona wnuczką?

– Tak mi powiedział.

Florentynka podniosła twarz ku niebu i w jej bladych oczach coś błysnęło,

– Babuniu, jak ten duży pies się nazywa? -zapytała mała Ruta.

Florentynka zamrugała.

– Kozioł.

– Kozioł?

– Tak. Pogłaszcz go.

Ruta ostrożnie wyciągnęła rękę i położyła ją na głowie psa.

– To mój kuzyn. Jest bardzo mądry – powiedziała Florentynka i Kłoska zobaczyła, że po jej pomarszczonych policzkach płyną łzy.

– Księżyc to tylko maska słońca. Wkłada ją, kiedy wychodzi nocą pilnować świata. Księżyc ma krótką pamięć, nie pamięta, co było miesiąc temu. Wszystko mu się plącze. Przebacz mu, Florentynko.

Florentynka westchnęła głęboko.

– Przebaczam mu. I on, i ja jesteśmy starzy, po co mamy się kłócić – powiedziała cicho. – Przebaczam ci, ty stary durniu! – krzyknęła w niebo.

Kłoska zaśmiała się i śmiała się coraz głośniej, aż zbudzeni ze snu psowie zerwali się na nogi. Zaśmiała się i Florentynka. Wstała i podniosła rozłożone ręce do nieba.

– Przebaczam ci, księżycu. Przebaczam ci całe zło, jakie mi wyrządziłeś! – zawołała mocnym, przenikliwym głosem.

Nagle, ni stąd, ni zowąd, znad Czarnej zerwał się wietrzyk i rozwiał siwe kosmyki staruszki. W jednym z domów zapaliło się światło i jakiś męski głos zawołał:

– Cicho, kobieto! Chcemy spać.

– A śpijcie sobie, śpijcie do śmierci! – odkrzyknęła mu Kłoska przez ramię. – Po co się było rodzić, żeby teraz spać?

Czas Ruty

– Nie chodź do wsi, bo narobisz sobie kłopotu – mówiła Kłoska do córki. – Czasem myślę, że oni tam wszyscy są pijani – tacy ociężali i powolni. Ożywiają się tylko wtedy, gdy dzieje się coś złego.

Ale Rutę ciągnęło do Prawieku. Był tam młyn i młynarz z młynarzową, byli biedni parobcy, był Cherubin, który rwał obcęgami zęby. Biegały dzieci takie same jak ona. Przynajmniej tak wyglądały. I były domy z zielonymi okiennicami, i suszyła się na płotach biała bielizna, która była najbielszą rzeczą w świecie Ruty.

Kiedy szły z matką przez wieś, Ruta czuła, że wszyscy im się przyglądają. Kobiety przysłaniały od słońca oczy, a mężczyźni ukradkiem spluwali. Matka nie zwracała na to uwagi, ale Ruta bała się tych spojrzeń. Starała się iść jak najbliżej matki i ściskała mocno jej dużą dłoń.

Wieczorami, latem, kiedy źli ludzie siedzieli już w domach i zajmowali się swoimi sprawami, Ruta lubiła podejść pod wieś i patrzeć na szare bryły chałup i jasny dym z kominów. Potem, gdy trochę podrosła, ośmieliła się na tyle, że podchodziła cicho pod same okna i zaglądała do wnętrza. U Serafinów zawsze były małe dzieci, które raczkowały po deskach podłogi. Ruta mogła oglądać je godzinami, patrzeć, jak zatrzymują się nad kawałkiem drewna, smakują je językiem i obracają w pulchnych łapkach. Jak wkładają do buzi różne przedmioty i ssą je, jakby to był cukier, albo włażą pod stół i w zadziwieniu długo oglądają drewniane stołowe niebo.

W końcu ludzie kładli swoje dzieci spać i wtedy Ruta przyglądała się rzeczom, które gromadzili: naczyniom, garnkom, sztućcom, firankom, świętym obrazom, zegarom, makatkom, kwiatom w doniczkach, ramkom ze zdjęciami, wzorzystym ceratom na stołach, kapom na łóżkach, koszykom, tym wszystkim drobnym przedmiotom, które sprawiają, że ludzkie domy stają się niepowtarzalne. Znała wszystkie przedmioty we wsi i wiedziała, do kogo należą. Siateczkowe, białe firanki miała tylko Florentynka. U Malaków był komplet niklowych sztućców. Młoda Cherubinowa robiła piękne poduszki szydełkiem. U Serafinów wisiał ogromny obraz Jezusa nauczającego z łodzi. Zielone kapy w róże mieli tylko Boscy, a potem, kiedy ich dom pod samym lasem był prawie gotowy, zaczęli zwozić do niego prawdziwe skarby.

Ruta upodobała sobie ten dom. Był największy i najpiękniejszy. Miał spadzisty dach z piorunochronem i okna w dachu, miał prawdziwy balkon i oszklony ganek, było też drugie kuchenne wejście. Ruta urządziła sobie siedzisko w wielkim bzie, skąd wieczorami obserwowała dom Boskich. Widziała, jak rozkładano nowy, miękki dywan w największym pokoju, cudny niby poszycie jesiennego lasu. Siedziała w bzie, kiedy wnoszono wielki stojący zegar, którego serce dyndało w jedną i drugą stronę, odmierzając czas. Zegar zatem musiał być żywą istotą, skoro poruszał się sam z siebie. Widziała zabawki małego chłopczyka, pierwszego synka Misi, a potem kołyskę, którą kupiono dla następnego dziecka.

I dopiero kiedy poznała każdą rzecz, każdy najmniejszy przedmiot w nowym domu Boskich, zwróciła uwagę na chłopca w jej wieku. Bez był za niski i nie mogła widzieć, co robił chłopiec w swoim pokoju na strychu. Wiedziała, że to Izydor i że nie jest taki jak inne dzieci. Nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle. Miał dużą głowę i nie domknięte usta, z których sączyła się na brodę ślina. Był wysoki i chudy jak trzcina w stawie.

Któregoś wieczoru Izydor złapał siedzącą w bzie Rutę za nogę. Wyrwała mu się i uciekła. Ale po kilku dniach przyszła znowu, a on na nią czekał. Zrobiła mu miejsce obok siebie wśród gałęzi. Siedzieli tam cały wieczór i nie powiedzieli ani słowa. Izydor patrzył, jak żyje jego nowy dom. Zobaczył ludzi, którzy poruszają ustami i nie słychać tego, co mówią. Zobaczył ich chaotyczne wędrówki z pokoju do pokoju i do kuchni, i do spiżarni. Zobaczył bezgłośny płacz Antosia.

Rucie i Izydorowi podobało się wspólne milczenie na drzewie.

Zaczęli się teraz spotykać codziennie. Znikali z ludzkich oczu. Wychodzili przez dziurę w płocie na pole Malaka i szli wolską drogą w stronę lasu. Ruta zrywała rośliny z pobocza drogi: chlebek świętojański, komosę, lebiodkę, szczaw. Podsuwała je pod nos Izydorowi, żeby powąchał.

– To można jeść. I to można jeść. To też można jeść.

Przyglądali się z drogi Czarnej – błyszczącemu pęknięciu w samym środku zielonej doliny. Potem mijali rydzowy zagajnik, ciemny, pachnący grzybami, i wchodzili w las.

– Nie odchodźmy za daleko – protestował na początku Izydor, ale potem całkowicie zdał się na Rutę.

W lesie zawsze było ciepło i miękko, jak w wyłożonym aksamitem pudełku, w którym leżał medal Michała. Gdziekolwiek się położyć, tam leśna podłoga zasypana igłami ugina się lekko i tworzy idealnie dopasowane do ciała wgłębienie. Na górze było niebo poprzerastane czubkami sosen. Pachniało.

Ruta miała wiele pomysłów. Bawili się w chowanie i odnajdywanie, w udawanie drzew, w berka, w układanie z patyczków różnych figur, raz małych jak dłoń, czasem wielkich, na kawał lasu. Latem znajdowali całe polany żółte od kurek i przyglądali się statecznym grzybim rodzinom.

Ruta kochała grzyby bardziej niż rośliny i zwierzęta. Opowiadała, że prawdziwe królestwo grzybów jest ukryte pod ziemią, tam gdzie nigdy nie dochodzi słońce. Mówiła, że na powierzchnię ziemi wychodzą tylko grzyby skazane na śmierć albo za karę wygnane z królestwa. Tutaj giną od słońca, z ręki człowieka, podeptane przez zwierzęta. Prawdziwa podziemna grzybnia jest nieśmiertelna.