Jesienią oczy Ruty stawały się żółte i przenikliwe jak u ptaka. Ruta polowała na grzyby. Mówiła jeszcze mniej niż zwykle, Izydorowi wydawała się nieobecna. Wiedziała, w których miejscach na powierzchnię ziemi wychodzi grzybnia, gdzie wyciąga swoje macki na świat. Kiedy znalazła prawdziwka czy kozaka, kładła się przy nim na ziemi i długo go obserwowała, zanim pozwoliła zerwać. Ale najbardziej lubiła Ruta muchomory. Znała wszystkie ich ulubione polanki. Najwięcej muchomorów było w brzozowym lasku po drugiej stronie Gościńca. Tego roku, gdy boską obecność czuło się szczególnie wyraźnie w całym Prawieku, muchomory pojawiły się już na początku lipca i zarastały brzozowe polanki czerwonymi kapeluszami. Ruta skakała między nimi, ale tak, żeby ich nie zniszczyć. Potem kładła się między nie i zaglądała im pod czerwone sukienki.
– Uważaj, są trujące – ostrzegał ją Izydor, ale Ruta śmiała się.
Pokazywała Izydorowi różne muchomory, nie tylko czerwone: białe, zielonkawe albo takie, które udawały inne grzyby, na przykład pieczarki.
– Moja mama je zjada.
– Kłamiesz, są śmiertelnie trujące – oburzał się Izydor.
– Mojej mamie nie szkodzą. Ja też będę mogła je kiedyś jeść.
– Dobra, dobra. Uważaj na te białe. Są najgorsze.
Odwaga Ruty imponowała Izydorowi. Nie wystarczało mu jednak oglądanie grzybów. Chciał coś o nich wiedzieć. Znalazł w książce kucharskiej Misi cały rozdział poświęcony grzybom. Na jednej stronie były tam rysunki grzybów jadalnych, a na drugiej – niejadalnych i trujących. Następnym razem wyniósł pod swetrem książkę do lasu i pokazał rysunki Rucie. Nie wierzyła.
– Przeczytaj, co tu jest napisane – pokazała palcem podpis pod muchomorem.
– Amanita muscaria. Muchomor czerwony.
– Skąd wiesz, że to jest tu napisane?
– Składam litery.
– Jaka to litera?
– A.
– A? I nic więcej? Tylko a?
– To jest em.
– Em.
– A to, jakby pół em, to jest en.
– Naucz mnie czytać, Izek.
Więc Izydor uczył Rutę czytać. Najpierw na książce kucharskiej Misi, potem przyniósł stary kalendarz. Ruta szybko chwytała naukę, ale też szybko nudziła się. Do jesieni Izydor nauczył Rutę prawie tyle, ile sam umiał.
Kiedyś, gdy czekał na nią w rydzowym zagajniku i przeglądał kalendarz, na białe kartki padł wielki cień. Izydor podniósł głowę i przeraził się. Za Rutą stała jej matka. Była bosa i wielka.
– Nie bój się mnie. Znam cię bardzo dobrze -powiedziała.
Izydor nie odezwał się.
– Jesteś mądrym chłopcem. – Uklękła przy nim i dotknęła jego głowy. – Masz dobre serce. Zajdziesz daleko w swoich podróżach.
Pewnym ruchem przyciągnęła go do siebie i przytuliła do piersi. Izydora poraziło odrętwienie czy lęk, przestał myśleć, jakby usnął.
Potem matka Ruty odeszła. Ruta grzebała patykiem w ziemi.
– Ona cię lubi. Zawsze pyta o ciebie.
– Pyta o mnie?
– Nawet nie wiesz, jaka ona jest silna. Podnosi wielkie kamienie.
– Żadna baba nie może być silniejsza niż chłop. – Izydor już się ockną!.
– Ona zna wszystkie tajemnice.
– Jakby była taka, jak mówisz, to nie mieszkałybyście w rozwalonej chałupie w lesie, ale w Jeszkotlach przy rynku. Chodziłaby w butach i w sukienkach, miałaby kapelusze i pierścionki. Wtedy byłaby naprawdę ważna.
Ruta opuściła głowę.
– Coś ci pokażę, chociaż to tajemnica.
Poszli za Wydymacz, minęli młodą dąbrówkę i szli teraz brzozowym zagajnikiem. Izydor nigdy przedtem tu nie był. Musieli być bardzo daleko od domu.
Nagle Ruta zatrzymała się.
– To tutaj.
Izydor rozejrzał się zaskoczony. Wokół nich rosły brzozy. Wiatr szeleścił ich wiotkimi liśćmi.
– Tu jest granica Prawieku – powiedziała Ruta i wyciągnęła przed siebie rękę.
Izydor nie zrozumiał.
– Tutaj kończy się Prawiek, dalej już nic nie ma.
– Jak to nie ma? A Wola, a Taszów, a Kielce? Tu gdzieś powinna być droga na Kielce.
– Nie ma żadnych Kielc, a Wola i Taszów należą do Prawieku. Tutaj się wszystko kończy.
Izydor roześmiał się i okręcił na pięcie.
– Co ty za bzdury opowiadasz? Przecież niektórzy ludzie jeżdżą do Kielc. Mój ojciec jeździ do Kielc. Przywieźli Misi meble z Kielc. Paweł był w Kielcach. Mój ojciec był w Rosji.
– Wszystkim im tak się tylko wydawało. Wyruszają w podróż, dochodzą do granicy i tutaj nieruchomieją. Chyba im się śni, że jadą dalej, że są Kielce i Rosja. Matka pokazała mi kiedyś takich skamieniałych ludzi. Stoją na drodze do Kielc. Są nieruchomi, mają otwarte oczy i wyglądają strasznie. Jakby umarli. Potem, po jakimś czasie, budzą się i wracają, a swoje sny biorą za wspomnienia. Tak to wszystko wygląda.
– Teraz ja ci coś pokażę! – krzyknął Izydor. Cofnął się kilka kroków i zaczął biec w stronę miejsca, gdzie według Ruty była granica. Potem nagle zatrzymał się. Sam nie wiedział dlaczego. Coś tu było nie tak. Wyciągnął przed siebie ręce i opuszki palców zniknęły.
Izydorowi wydawało się, że rozpękł się w środku na dwóch różnych chłopców. Jeden z nich stał z wyciągniętymi do przodu rękami, którym wyraźnie brakowało czubków palców. Drugi chłopiec był obok i nie widział ani pierwszego chłopca, ani tym bardziej braku palców. Izydor był dwoma chłopcami równocześnie.
– Izydor – powiedziała Ruta. – Wracajmy.
Ocknął się i włożył ręce do kieszeni. Jego podwójność powoli zniknęła. Ruszyli z powrotem.
– Ta granica idzie zaraz za Taszowem, za Wolą i za rogatkami Kotuszowa. Ale nikt dokładnie nie wie. Ta granica umie rodzić gotowych ludzi, a nam się wydaje, że oni skądś przyjeżdżają. Najbardziej mnie przeraża, że nie można stąd wyjść. Jakby się siedziało w garnku.
Izydor nie odzywał się całą drogę. Dopiero gdy weszli na Gościniec, powiedział:
– Można by spakować plecak, wziąć jedzenie i wyruszyć wzdłuż granicy, żeby ją zbadać. Może jest gdzieś dziura.
Ruta przeskoczyła mrowisko i zawróciła do lasu.
– Nie martw się, Izek. Po co nam jakieś inne światy?
Izydor widział, jak jej sukienka mignęła między drzewami, a potem dziewczynka zniknęła.
Czas Boga
Dziwne, że pozaczasowy Bóg przejawia się w czasie i jego przemianach. Jeżeli nie wie się, „gdzie” jest Bóg – a ludzie czasem zadają takie pytania – trzeba popatrzeć na to wszystko, co zmienia się i porusza, co nie mieści się w formie, co faluje i niknie: na powierzchnię morza, na tańce korony słonecznej, na trzęsienia ziemi, na dryfowanie kontynentów, na topnienie śniegów i drogi lodowców, na rzeki płynące do mórz, na kiełkowanie nasion, na wiatr, który rzeźbi góry, na rozwój płodu w brzuchu matki, na zmarszczki przy oczach, na rozkład ciała w grobie, na dojrzewanie win, na grzyby rosnące po deszczu.
Bóg jest w każdym procesie. Bóg pulsuje w przemianach. Raz jest, raz jest go mniej, ale czasem nie ma go wcale. Bóg bowiem przejawia się nawet w tym, że go nie ma.
Ludzie – którzy sami są przecież procesem -boją się tego, co niestale i zawsze zmienne, dlatego wymyślili coś, co nie istnieje – niezmienność, i uznali, że to, co wieczne i niezmienne, jest doskonałe. Przypisali więc niezmienność Bogu. I w ten sposób stracili zdolność rozumienia go.
Latem trzydziestego dziewiątego roku Bóg był we wszystkim wkoło, więc zdarzały się rzeczy niezwykle i rzadkie.
Na początku czasu Bóg stworzył wszystkie rzeczy możliwe, lecz sam jest Bogiem rzeczy niemożliwych, tych, które albo nie zdarzają się wcale, albo zdarzają się bardzo rzadko.
Bóg przejawił się w jagodach wielkości śliwek, które dojrzewały w słońcu tuż pod domem Kioski. Kłoska zerwała tę najbardziej dojrzałą, przetarła chustką granatową skórkę i w jej odbiciu zobaczyła inny świat. Niebo było w nim ciemne, prawie czarne, słońce przymglone i dalekie, lasy wyglądały jak skupiska nagich kijów wbitych w ziemię, a ziemia, pijana i chwiejna, cierpiała od dziur. Ludzie ześlizgiwali się z niej w czarną otchłań. Kłoska zjadła tę złowróżbną jagodę i poczuła na języku jej cierpki smak. Zrozumiała, że musi zrobić zapasy na zimę, większe niż kiedykolwiek przedtem.