Teraz każdego ranka Kłoska wyciągała Rutę o świcie z łóżka, razem szły do lasu i przynosiły z niego wszelkie bogactwa – kosze grzybów, kanki poziomek i jagód, młode orzechy laskowe, berberys, czeremchę, borówki, dereń, czarny bez, głóg i rokitnik. Suszyły to całymi dniami na słońcu i w cieniu, i z niepokojeni patrzyły, czy słońce świeci tak samo jak przedtem.
Bóg niepokoił Kłoskę także cieleśnie. Był obecny w jej piersiach, które nagle i cudownie wypełniły się mlekiem. Kiedy dowiedzieli się o tym ludzie, przychodzili ukradkiem do Kioski i podstawiali pod sutek chore części ciała, a ona strzykała na nie białym strumyczkiem. Mleko wyleczyło zapalenie oczu młodego Krasnego, kurzajki na dłoniach Franka Serafina, wrzód u Florentynki, liszaj u żydowskiego dziecka z Jeszkotli.
Wszyscy wyleczeni zginęli w czasie wojny. Tak właśnie przejawia się Bóg.
Czas dziedzica Popielskiego
Dziedzicowi Popielskiemu Bóg przejawił się poprzez Grę, którą dał mu mały rabin. Dziedzic wiele razy próbował rozpocząć Grę, ale trudno mu było zrozumieć wszystkie dziwaczne polecenia. Wyciągał książeczkę i czytał instrukcję, aż znal ją prawie na pamięć. Zęby zacząć Grę, należało wyrzucić jedynkę, a tymczasem za każdym razem Dziedzic wyrzucał zero. Było to sprzeczne z wszelkim zasadami prawdopodobieństwa i dziedzic pomyślał, że został oszukany. Dziwna ośmiościenna kostka mogła być sfałszowana. Lecz chcąc grać uczciwie, musiał czekać do następnego dnia – takie były reguły Gry – żeby rzucić ponownie. I znowu mu się nie udawało. Trwało to całą wiosnę. Rozbawienie dziedzica przeszło w zniecierpliwienie. Niespokojnego lata trzydziestego dziewiątego roku ukazała się w końcu uparta Jedynka i dziedzic Popielski odetchnął. Gra ruszyła.
Potrzebował teraz dużo wolnego czasu i spokoju – Gra była absorbująca. Wymagała skupienia nawet w ciągu dnia, kiedy nie grał. Wieczorami zamykał się w bibliotece, rozkładał planszę i długo pieścił w dłoniach ośmiościenną kostkę. Albo wykonywał polecenia Gry. Denerwowało go, że traci tyle czasu, ale nie mógł przestać.
– Będzie wojna – mówiła jego żona.
– W cywilizowanym świecie nie ma wojen – odpowiadał.
– W cywilizowanym może rzeczywiście nie ma. Ale tutaj będzie wojna. Pełscy wyjeżdżają do Ameryki.
Na słowo „Ameryka” dziedzic Popielski poruszył się niespokojnie, ale nic już nie miało tego znaczenia co przedtem. Przed Grą.
W sierpniu Dziedzic stawił się do poboru, został jednak zwolniony ze względu na stan zdrowia. We wrześniu słuchali radia, zanim zaczęło mówić po niemiecku. Dziedziczka w nocy zakopywała w parku srebra. Dziedzic całe noce siedział nad Grą.
– Nawet nie walczyli. Wrócili do domu. Paweł Boski w ogóle nie dostał broni do ręki – płakała dziedziczka. – Przegraliśmy, Feliksie.
Pokiwał głową zamyślony.
– Feliksie, przegraliśmy tę wojnę!
– Daj mi spokój – powiedział i poszedł do biblioteki.
Codziennie Gra odkrywała przed nim coś nowego, coś, czego nie wiedział, nie przeczuwał. Jak to było możliwe?
Jednym z pierwszych poleceń był sen. Żeby przesunąć się o następne pole, dziedzicowi musiało się przyśnić, że jest psem.,Jakie to dziwaczne” – myślał z niesmakiem. Ale kładł się do łóżka, myślał o psach i że on sam mógłby być psem. W tych wizjach przed zaśnięciem wyobrażał sobie siebie jako psa, ogara, który tropi wodne ptactwo i ugania się po błoniach. Lecz w nocy jego sny robiły, co chciały. Trudno było w nich przestać być człowiekiem. Pewien postęp pojawił się wraz ze snem o stawach. Dziedzicowi Popielskiemu przyśniło się, że jest oliwkowym karpiem. Pływał w zielonej wodzie, w której słońce było ledwie rozmytym światłem. Nie miał żony, nie miał pałacu, nic do niego nie należało i nic go nie obchodziło. To był piękny sen.
„Tego dnia, kiedy Niemcy zjawili się u niego w pałacu, dziedzicowi przyśniło się wreszcie nad ranem, że jest psem. Biega po rynku w Jeszkotlach i czegoś szuka, sam nie wie czego. Wygrzebuje spod sklepu Szenberta jakieś ogryzki, ochłapy i zjada je ze smakiem. Pociąga go zapach końskiego gnoju i ludzkie odchody w krzakach. Świeża krew pachnie jak ambrozja.
Dziedzic obudził się zdziwiony. „To nieracjonalne, niedorzeczne” – pomyślał, ale się ucieszył, że Gra będzie mogła toczyć się dalej.
Niemcy byli bardzo grzeczni. Pułkownik Gropius i jeszcze jeden. Dziedzic wyszedł do nich przed dom. Starał się zachować dystans.
– Rozumiem pana – skomentował jego kwaśną minę kapitan Gropius. – Niestety stoimy tu przed panem jako najeźdźcy, okupanci. Jesteśmy jednak cywilizowanymi ludźmi.
Chcieli kupić dużo drewna. Dziedzic Popielski powiedział, że zajmie się dostarczeniem drewna, ale w głębi duszy nie miał zamiaru odrywać się od Gry. Na tym cała rozmowa okupantów z okupowanym się skończyła. Dziedzic wrócił do Gry. Cieszył się, że był już psem i może teraz posunąć się na kolejne pole.
Następnej nocy dziedzicowi śniło się, że czyta instrukcję Gry. Słowa skakały przed jego śpiącym wzrokiem, bo ta część dziedzica, która śniła, nie była biegła w czytaniu.
„Drugi Świat stworzył młody Bóg. Nie miał jeszcze doświadczenia i dlatego w tym świecie wszystko jest wyblakłe i niewyraźne, a rzeczy szybciej rozpadają się w pył. Wojna trwa wiecznie. Ludzie rodzą się, rozpaczliwie kochają i szybko umierają nagłą śmiercią, która jest wszędzie. A im więcej życie przynosi im cierpienia, tym bardziej pragną żyć.
Prawiek nie istnieje. Nawet nie powstał, bo przez ziemię, gdzie mógłby go ktoś założyć, nieustannie ciągną ze wschodu na zachód hordy wygłodniałych wojsk. Nic nie ma nazwy. Ziemia jest dziurawa od bomb, obie rzeki, chore i poranione, toczą zmąconą wodę i trudno je odróżnić. Kamienie rozsypują się w palcach głodnych dzieci.
W tym świecie Kain spotkał Abla na polu i rzekł: «Nie ma prawa ani sędziego! Nie ma żadnych zaświatów, żadnej nagrody dla sprawiedliwych ani żadnej kary dla złoczyńców. Tego świata nie stworzono w łasce, nie rządzi nim współczucie. Bo niby dlaczego twoja ofiara została przyjęta, a moja odrzucona? Co Bogu po martwym baranku?» Abel odpowiedział: «Moja została przyjęta, bo kocham Boga, twoja odrzucona, bo go nienawidzisz. Tacy, jak ty, nie powinni w ogóle istnieć. I Abel zabił Kaina.”
Czas Kurta
Kurt zobaczył Prawiek z ciężarówki, którą przywieziono żołnierzy Wehrmachtu. Dla Kurta Prawiek nie różnił się niczym od innych obcych wsi mijanych w obcym, wrogim kraju. Wsie zaś niewiele różniły się od tych, które znał z wakacji. Miały może węższe uliczki, uboższe domy, śmieszne drewniane koślawe płoty i bielone ściany. Kurt nie znał się na wsiach. Pochodził z wielkiego miasta i tęsknił do miasta. W mieście zostawił żonę i córkę.
Nie próbowali urządzać kwater w chłopskich domach. Zarekwirowali sad Cherubina i zaczęli budować sobie drewniane baraki. W jednym z nich miała być kuchnia, którą zarządzał Kurt. Kapitan Gropius zabierał go terenowym samochodem do Jeszkotli i pałacu, do Kotuszowa i okolicznych wsi. Kupowali drzewo, krowy i jaja po cenach, które ustalali sami – bardzo niskich, albo nie płacili. Wtedy Kurt widział ten wrogi, podbity kraj z bliska, stawał z nim oko w oko. Widział kosze jaj wynoszone z komórek, ze śladami kurzych odchodów na kremowych skorupkach, i niechętne, złowrogie spojrzenia chłopek. Widział niezgrabne, chuderlawe krowy i podziwiał czułość, z jaką je pielęgnowano. Widział kury grzebiące w kupach gnoju, suszone na strychach jabłka, okrągłe chleby pieczone raz na miesiąc, bose, niebieskookie dzieci, których piskliwe glosy przypominały mu córkę. Lecz wszystko to było obce. Może przez prymitywny, ostry język, którym mówiono, może przez obcość rysów twarzy. Czasem, gdy kapitan Gropius wzdychał, że należy cały ten kraj zrównać z ziemią i na tym miejscu zbudować nowy ład, Kurtowi wydawało się, że kapitan ma rację. Byłoby tu czyściej i ładniej. Kiedy indziej do głowy przychodziła mu nieznośna myśl, że powinien wrócić do domu i dać spokój tym połaciom piaszczystej ziemi, tym ludziom, krowom i kobiałkom jajek. W nocy śniło mu się jasne, gładkie ciało żony i wszystko w tym śnie pachniało swojsko, bezpiecznie, zupełnie nie tak jak tutaj.