Misia częstowała Stasię parzoną w szklance kawą. Kawa była dobrze zaparzona, miała gruby kożuch, na którym chwilę leżał cukier, zanim opadł na dno. Stasia nie mogła napatrzyć się zgrabnym palcom Misi, gdy sypały ziarna do młynka, a potem kręciły korbką. W końcu szufladka młynka napełniała się, a po kuchni roznosił się zapach świeżo zmielonej kawy. Lubiła ten zapach, ale sama kawa wydawała jej się gorzka i niesmaczna. Sypała więc do szklanki kilka łyżeczek cukru, aż słodycz zwyciężała gorycz. Patrzyła spod oka, jak Misia smakuje kawę, jak miesza ją łyżeczką, jak ujmuje szklankę w dwa palce i podnosi do ust. A potem robiła tak samo.
Rozmawiały o dzieciach, ogródkach i gotowaniu. Ale bywało też, że Misia robiła się dociekliwa.
– Jak ci się żyje bez mężczyzny?
– Przecież mam Janka.
– Wiesz, o czym mówię.
Stasia nie wiedziała, co ma powiedzieć. Mieszała łyżeczką kawę.
„Źle się żyje bez mężczyzny” – myślała wieczorem w łóżku. Piersi i brzuch Stasi chciały przytulić się do męskiego ciała, twardego i pachnącego pracą na słońcu. Stasia zwijała poduszkę i obejmowała ją, jakby to było inne ciało. Tak zasypiała.
W Prawieku nie było sklepu. Wszystkie zakupy robiło się w Jeszkotlach i Stasia wpadła na pewien pomysł. Pożyczyła od Misi sto złotych i kupiła kilka butelek wódki i czekoladę. Potem poszło samo. Zawsze zdarzało się, że ktoś wieczorem potrzebował pół litra. Czasem w niedzielę przychodziła ochota napić się z sąsiadem pod lipą. Ludzie z Prawieku szybko nauczyli się, że Stasia Papugowa ma butelkę i odsprzeda ją niewiele drożej niż w sklepie. Żonie kupowało się czekoladę. Żeby się nie złościła.
W ten sposób Stasia rozkręciła interes. Miał jej to za złe Paweł, ale potem on sam posyłał do niej Witka po butelkę.
– Wiesz, czym to grozi? – pytał ją ze ściągniętymi brwiami, ale Stasia była pewna, że gdyby, nie daj Boże, coś się miało stać, brat ma przecież znajomości i nie pozwoli jej skrzywdzić.
Wkrótce zaczęła chodzić po towar do Jeszkotli dwa, trzy razy w tygodniu. Rozszerzyła też asortyment. Miała proszek do pieczenia i wanilię – rzeczy, których może nagle zabraknąć każdej gospodyni przy sobotnim pieczeniu ciasta. Miała papierosy w różnych gatunkach, ocet i olej, a kiedy po roku kupiła sobie lodówkę, zaczęła przynosić także masło i margarynę. Wszystko trzymała w przybudówce, którą, tak jak wszystko, zbudował jej ojciec. Tam stała lodówka, kanapa, na której Stasia spała. Tam była kaflowa kuchnia, stół i półki zasłonięte spłowiałym perkalem. Pokoju nie używała, od kiedy Janek pojechał na Śląsk do szkół.
Pokątna sprzedaż alkoholu, jak nazywał się interes Stasi w języku urzędowym, niezwykle wzbogaciła jej życie towarzyskie. Przychodzili do niej różni ludzie, czasem nawet z Jeszkotli i Woli. W niedzielę rano przyjeżdżali na rowerze skacowani robotnicy leśni. Niektórzy kupowali całe pół litra, inni ćwiartkę, a inni prosili o setkę na miejscu. Stasia nalewała im setkę do literatki i za darmo częstowała kiszonym ogórkiem na zagryzkę.
Któregoś dnia zjawił się u Stasi po wódkę młody gajowy. Był upał, więc poprosiła go, żeby usiadł i napił się wody z sokiem. Podziękował i duszkiem wychylił dwie szklanki.
– Co za pyszny sok. Sama go pani robiła?
Stasia przytaknęła i, nie wiadomo dlaczego, zabiło jej serce. Gajowy był przystojnym mężczyzną, choć jeszcze bardzo młodym. Za młodym. Nie był wysoki, lecz krzepki. Miał piękne czarne wąsy i żywe piwne oczy. Zawinęła mu starannie butelkę w gazetę. Potem gajowy przyszedł znowu i znowu dała mu soku. Pogawędzili chwilę. A jeszcze później, któregoś wieczoru, zapukał, gdy rozbierała się już do snu. Był podpity. Szybko włożyła sukienkę. Tym razem nie chciał butelki na wynos. Chciał się napić. Nalała mu wódki do kieliszka, a sama usiadła na brzegu kanapy i patrzyła, jak wypił wódkę jednym haustem. Zapalił papierosa i rozejrzał się po przybudówce. Chrząknął, jakby chciał coś powiedzieć. Stasia poczuła, że to niezwykła chwila. Wyjęła drugi kieliszek i nalała do obu po sam brzeg. Wzięli kieliszki i stuknęli się nimi. Gajowy wypił i ostatnie krople strząsnął na podłogę. Potem nagle położył dłoń na kolanie Stasi. Od samego jego dotyku ogarnęła ją taka słabość, że odchyliła się do tyłu i położyła na wznak na kanapce. Gajowy opadł na nią i zaczął ją całować po szyi. Stasia pomyślała wtedy, że ma na sobie stary, sztukowany i łatany stanik, i rozciągnięte majtki, więc gdy ją całował, sama zsunęła z siebie jedno i drugie. Gajowy wdarł się w nią gwałtownie i były to najpiękniejsze minuty, jakie Stasia przeżyła w życiu.
Gdy było po wszystkim, bała się pod nim poruszyć. Wstał nie patrząc na nią i zapiął spodnie. Bąknął coś i ruszył prosto do wyjścia. Patrzyła, jak niezgrabnie szarpie się z zamkiem. Wyszedł i nawet nie zamknął za sobą drzwi.
Czas Izydora
Od kiedy Izydor nauczył się czytać i pisać, fascynowały go listy. Zbierał je do pudełka po butach -wszystko, co przychodziło do Boskich. Najwięcej było pism urzędowych i poznawało się je po „Ob.” lub „Koi.” na kopercie. Wewnątrz zaś widniało pełno tajemniczych skrótów: „tj.”, „etc”, „itd”. W pudełku leżało też wiele widokówek – biało-czarne panoramy Tatr, biało-czarne morze – z tymi samymi co roku tekstami: „Gorące pozdrowienia z Krynicy” albo „Pozdrawiamy serdecznie z Wysokich Tatr”, albo „Wesołych Świąt i szczęśliwego Nowego Roku”. Izydor wyjmował co jakiś czas te powiększające się stale zbiory i oglądał, jak blakną atramenty, jak zabawnie odległe stają się daty. Co się stało z „Wielkanocą 1948”? Z „20 grudnia 1949”? Z „Krynicą, sierpień 51”? Co to znaczy, że przeminęły? Czy przeminęły tak samo jak widoki, które zostawia się za sobą idąc, ale które przecież wciąż gdzieś są i trwają dla innych oczu? Czy może czas woli zacierać za sobą ślady, rozsypuje w pył przeszłość i niszczy ją bezpowrotnie?
Dzięki tym kartkom Izydor odkrył znaczki. To, że były takie maleńkie, takie delikatne i podatne na zniszczenie, a przecież zawierały w sobie miniaturowe światy, nie mieściło mu się w głowie. „Zupełnie jak ludzie” – myślał i ostrożnie, nad parą z czajnika, odklejał je z listów i pocztówek. Układał znaczki na gazecie i przyglądał się im godzinami. Były na nich zwierzęta i dalekie kraje, kamienie szlachetne i ryby z dalekich mórz, statki i samoloty, sławni ludzie i wydarzenia historyczne. Jedno tylko denerwowało Izydora – że ich delikatny rysunek psują ślady tuszu z pieczątek. Ojciec, zanim umarł, pokazał mu, że tusz ze znaczka można usunąć w dość prosty domowy sposób. Wystarczy kurze białko i trochę cierpliwości. Była to najważniejsza nauka, jaką otrzymał od ojca.
W ten sposób Izydor stał się właścicielem sporego zbioru zupełnie przyzwoitych znaczków. Teraz mógłby już sam pisać listy, gdyby miał do kogo. Myślał o Rucie i każda taka myśl sprawiała mu ból. Ruty nie było, nie mógł do niej napisać listu. Ruta, jak czas, minęła go i rozsypała się w pył.
Gdzieś koło sześćdziesiątego drugiego roku do domu Boskich trafiło za sprawą Uklei niemieckie bardzo kolorowe pismo z reklamami. Izydor oglądał je całymi dniami i nie mógł się nadziwić tym długim i nie do wymówienia słowom. W bibliotece gromadzkiej wyszperał przedwojenny słownik niemiecko-polski; było w nim o wiele więcej niemieckich słów niż to raus, schnell i Hande hoch, które poznali w czasie wojny wszyscy mieszkańcy Prawieku. Potem któryś z letników sprezentował Izydorowi na własność mały słowniczek i Izydor napisał swój pierwszy w życiu list. Po niemiecku: „Proszę o przysłanie mi prospektów samochodów i prospektów turystycznych. Nazywam się Izydor Niebieski. Oto mój adres.” Przykleił na kopercie kilka najpiękniejszych swoich znaczków i powędrował do Jeszkotli na pocztę. Urzędniczka w czarnym błyszczącym fartuchu wzięła od niego list, obejrzała znaczki i włożyła go do jakiejś przegródki.