W jej sen uderzył grom i raptem zobaczyła, że nadal leży w zwalonej chacie na liściach łopianu. Wokół było szaro. Nie wiedziała, czy to świt, czy zmierzch. Po raz drugi gdzieś bardzo blisko uderzył piorun i w ciągu sekundy z nieba runęła ulewa, która zagłuszyła następne grzmoty. Woda lała się przez nieszczelne deski dachu i zmywała z Kioski krew i pot, chłodziła rozpalone ciało, poiła i karmiła. Kłoska piła wodę wprost z nieba.
Kiedy wyszło słońce, wyczołgała się przed chałupę i zaczęła kopać dół, a potem wyciągała z niej splątane korzenie. Ziemia była miękka i podatna, jaki chciała jej pomóc w pogrzebie. Do nierównego do; włożyła ciało noworodka.
Długo wygładzała ziemię na tym grobie, a kiedy, podniosła wzrok i popatrzyła wokół, wszystko było inne. To nie był już świat, składający się z przedmiotów, z rzeczy, ze zjawisk, które istnieją obok siebie. Teraz to, co widziała Kloska, stało się jedną bryłą, jednym wielkim zwierzęciem albo jednym wielkim człowiekiem, który przybrał wiele postaci, aby pączkować, umierać i odradzać się. Wszystko wokół Kioski było jednym ciałem i jej ciało było częścią tego wielkiego ciała – ogromne, wszechmocne, niewyobrażalnie potężne. W każdym ruchu, w każdym dźwięku przejawiała się jego potęga, która samą wolą stwarza coś z niczego i przemienia coś w nicość.
Kłosce zakręciło się w głowie i oparła się plecami o zwalony murek. Samo patrzenie upijało ją niczym wódka, mąciło w głowie i budziło gdzieś w brzuchu śmiech. Niby wszystko było takie jak zawsze: za niedużą zieloną łączką, przez którą biegła piaszczysta droga, rósł sosnowy las, porośnięty po brzegach leszczyną. Lekki wietrzyk poruszał trawą i liśćmi, grał gdzieś konik polny i bzyczały muchy. Nic więcej. A jednak Kłoska widziała teraz, w jaki sposób konik polny łączy się z niebem i co trzyma leszczyny przy leśnej drodze. Widziała też więcej. Widziała siłę, która przenika wszystko, rozumiała jej działanie. Widziała zarysy innych światów i innych czasów, rozpostarte nad i pod naszymi. Widziała też rzeczy, których nie można nazwać stówami.
Czas Złego Człowieka
Jeszcze przed wojną w lasach Prawieku pojawił się Zły Człowiek, choć taki ktoś mógłby żyć w tym lesie od zawsze.
Najpierw wiosną znaleziono na Wodenicy na wpół rozłożone ciało Bronka Malaka, o którym wszyscy myśleli, że pojechał do Ameryki. Z Taszowa przybyła policja, oglądała miejsce i zabrała ciało na wóz. Policjanci przychodzili jeszcze kilka razy do Prawieku, ale nic z tego nie wynikło. Nie znaleziono mordercy. Potem ktoś bąknął, że widział w lesie obcego. Był nagi, owłosiony jak małpa. Przemykał między drzewami. Wtedy innym przypomniało się, że też znajdowali w lesie dziwne ślady – wykopaną w ziemi jamę, odcisk stopy na piaszczystej ścieżce, porzucone trupy zwierząt. Ktoś słyszał z lasu wycie, straszny, na wpół ludzki, na wpół zwierzęcy skowyt.
Ludzie zaczęli więc opowiadać, skąd wziął się Zły Człowiek. Otóż zanim Zły Człowiek stał się Złym Człowiekiem, był zwyczajnym chłopem, który popełnił straszną zbrodnię, choć dokładnie nie wiadomo jaką.
Obojętne, na czym ta zbrodnia polegała, gryzło go sumienie i nie pozwalało mu ani na chwilę zasnąć, znękany więc jego głosem, uciekał sam przed sobą, aż znalazł ukojenie w lesie. Łaził po tym lesie i w końcu zabłądził. Wydawało mu się, że słońce tańczy na nie – przez to pogubił kierunki. Pomyślał, że droga północ z pewnością gdzieś go zaprowadzi. Ale pot zwątpił w drogę na północ i ruszył na wschód, wierząc, że na wschodzie wreszcie skończy się las. A kiedy szła na wschód, znowu opadły go wątpliwości. Stanął mieszany i niepewny kierunku. Zmienił więc kierunek i zdecydował się iść na południe, ale w drogę na południe także zwątpił i zaraz ruszył na zachód. Wtedy okazało się, że wrócił do miejsca, z którego wyruszył – w sam środek wielkiego lasu. Czwartego dnia zwątpił więc w strony świata. Piątego dnia przestał ufać swojemu rozumowi. Szóstego dnia zapomniał, skąd pochodzi i po co przyszedł do lasu, a siódmego dnia – jak się nazywa.
I od tej pory powoli stawał się podobny da zwierząt w lesie. Żywił się jagodami i grzybami, a potem zaczął polować na małe zwierzęta. Każdy następny dzień wymazywał z jego pamięci coraz większe fragmenty – umysł Złego Człowieka stawał się bardziej gładki. Zapomniał słów, ponieważ ich nie używał. Zapomniał, jak się ma modlić co wieczór. Zapomniał, jak rozpalać ogień i jak go wykorzystywać. Jak zapinać guziki kapoty i sznurować buty. Zapomniał wszystkie znane z dzieciństwa piosenki i całe swoje dzieciństwo. Zapomniał twarze bliskich osób, matki, żony, dzieci, zapomniał smak sera, pieczonego mięsa, ziemniaków i zalewajki.
To zapominanie trwało wiele lat i w końcu Zły Człowiek nie był już podobny do tamtego mężczyzny, który przyszedł do lasu. Zły Człowiek nie był sobą i zapomniał, co to znaczy być sobą. Jego ciało zaczęły porastać włosy, a zęby od jedzenia surowego mięsa zrobiły się mocne i białe, jak zęby zwierzęcia. Jego gardło wydawało teraz ochrypłe dźwięki i chrząknięcia.
Któregoś dnia Zły Człowiek ujrzał w lesie staruszka zbierającego chrust i poczuł, że istota ludzka jest mu obca, a nawet wstrętna, więc podbiegł do starca i zabił go. Innym razem rzucił się na chłopa jadącego furmanką. Zabił jego i konia. Konia pożarł, lecz człowieka nie ruszył – martwy człowiek był jeszcze bardziej odrażający niż żywy. Potem zabił Bronka Malaka.
Kiedyś Zły Człowiek dotarł przypadkiem na skraj lasu i spojrzał na Prawiek. Widok domów wzbudził w nim jakieś niejasne uczucie, w którym był żal i wściekłość. We wsi usłyszano wtedy straszny skowyt, podobny do wycia wilka. Zły Człowiek stał chwilę na skraju lasu, a potem odwrócił się i niepewnie podparł rękami o ziemię. Ze zdziwieniem odkrył, że ten sposób poruszania się jest i dużo wygodniejszy, i dużo szybszy. Jego oczy, bliższe teraz ziemi, widziały więcej i dokładniej. Jego słaby jeszcze węch lepiej wychwytywał zapachy ziemi. Jeden jedyny las był lepszy niż wszystkie wsie, niż wszystkie drogi i mosty, miasta i wieże, Zły Człowiek wrócił więc do lasu na zawsze.
Czas Genowefy
Wojna narobiła zamętu w świecie. Spłonął las w Przyjmach, kozacy zastrzelili syna Cherubinów, brakowało mężczyzn, nie było komu kosić pól, nie było co jeść.
Dziedzic Popielski z Jeszkotli zapakował dobra na wozy i zniknął na kilka miesięcy. Potem wrócił, żacy splądrowali mu dom i piwnice. Wypili stuletni wina. Stary Boski, który to widział, mówił, że jedno wino było tak stare, aż krajali je bagnetem jak galaret
Genowefa pilnowała młyna, gdy jeszcze chodziła. Wstawała o świcie i czuwała nad wszystkim. Sprawdzała, czy nikt nie spóźnia się do pracy. Potem, gdy wszystko działało w swój rytmiczny, hałaśliwy sposób, Genowefa czuła przypływającą nagle i ciepłą jak mleko falę ulgi. Było bezpiecznie. Wracała do domu i przygotował wała śpiącej Misi śniadanie.