Misia podążyła za wzrokiem panienki Popielskiej i zobaczyła wnuki dziedzica, które właśnie wróciły znad rzeki. Miały kolorowe płaszcze kąpielowe, a w ręku trzymały sprzęt do nurkowania. Hałaśliwie przepychały się w furtce.
– Wszystko będzie dobrze – powiedziała panienka Popielska. – Świat jest teraz inny niż kiedyś. Lepszy, większy, jaśniejszy. Są szczepionki przeciw chorobom, nie ma wojen, ludzie żyją dłużej… Ty też tak myślisz?
Misia zajrzała do szklanki z flisami i pokręciła głową.
Czas Gry
„W Siódmym Świecie potomkowie pierwszych ludzi wędrowali razem od kraju do kraju, aż dotarli do niezwykle pięknej doliny. «Dalejże – powiedzieli – wybudujmy sobie miasto i wieżę sięgającą nieba, żebyśmy się stali jednym narodem i nie dali się rozproszyć Bogu.» I natychmiast wzięli się do pracy, znosząc kamienie i używając smoły zamiast zaprawy. Powstało ogromne miasto, pośrodku którego rosła wieża, aż była tak wysoka, że z jej szczytu widać było to, co jest poza Ośmioma Światami. Czasem, gdy niebo było pogodne, ci, którzy pracowali najwyżej, podnosili rękę do oczu, aby nie oślepiło ich słońce, i widzieli stopy Boga i zarysy cielska wielkiego węża pożerającego czas.
Niektórzy z nich patykami próbowali sięgnąć jeszcze wyżej.
Bóg spoglądał na nich i myślał zaniepokojony: «Dopóki pozostaną jednym ludem mówiącym jednym językiem, będą mogli zrobić wszystko, cokolwiek przyjdzie im do głowy… Pomieszam im zatem języki, zamknę ich w nich samych i sprawię, że jeden nie będzie rozumiał drugiego. Wtedy zwrócą się przeciwko sobie, a mnie dadzą spokój.» Tak też uczynił Bóg.
Ludzie rozproszyli się na wszystkie strony świata i stali się sobie wrogami. Lecz przetrwała w nich pamięć tego, co zobaczyli. A kto raz widział granice świata, ten najboleśniej doświadczać będzie swego uwięzienia.”
Czas Papugowej
W każdy poniedziałek Stasia Papugowa wybierała się na jarmark do Taszowa. W poniedziałki pekaesy były tak przepełnione, że omijały przystanek w lesie. Stasia stawała więc na poboczu drogi i zatrzymywała samochody. Najpierw syrenki i warszawy, potem duże i małe fiaty. Gramoliła się niezgrabnie do środka, a pogawędka z kierowcą zaczynała się zawsze w ten sam sposób:
– Czy zna pan Pawła Boskiego? Bywało, że znał.
– To mój brat. Jest inspektorem.
Kierowca odwracał się do niej i patrzył na nią podejrzliwie, więc powtarzała:
– Jestem siostrą Pawła Boskiego. Nie dowierzał.
Stasia na starość utyła i zmalała. Jej i tak zawsze wydatny nos zrobił się jeszcze większy, a oczy straciły blask. Stopy miała zawsze spuchnięte i dlatego nosiła męskie sandały. Z jej pięknych zębów zostały tylko dwa. Czas nie był łaskawy dla Stasi Papugowej i trudno się dziwić, że kierowcy nie chcieli uwierzyć, iż jest siostrą inspektora Boskiego.
Kiedyś w taki ruchliwy targowy poniedziałek potrącił ją samochód. Straciła słuch. Nieustanny szum w jej głowie zagłuszył dźwięki świata. Czasem pojawiały się w tym szumie jakieś głosy, strzępki muzyki, ale Stasia nie wiedziała, skąd pochodzą – czy przebijają się do niej z zewnątrz, czy płyną od niej samej. Wsłuchiwała się w nie, cerując skarpety i w nieskończoność przerabiając rzeczy po Misi.
Wieczorami lubiła pójść do Boskich. Zwłaszcza latem był u nich ruch. Na górze mieszkali letnicy. Przyjeżdżały dzieci i wnuki. Wystawiali do sadu, pod kosztele, stół i pili wódkę. Paweł wyciągał skrzypce i zaraz jego dzieci brały swoje instrumenty: Antek – akordeon, Adelka – zanim wyjechała – skrzypce, Witek – kontrabas, Ula i Maja – gitarę i flet. Paweł dawał znak smyczkiem i wszyscy zaczynali rytmicznie poruszać palcami, kiwali się i wybijali takt nogą. Zaczynali zawsze od Sopek Mandżurii Poznawała muzykę po ich twarzach. Przy Sopkach Mandżurii w rysach dzieci pojawiał się na chwilę Michał Niebieski. „Czy to możliwe – zastanawiała się – że zmarli żyją wciąż w ciałach swoich wnuków?” I czy ona też tak będzie żyła w twarzach dzieci Janka?
Stasia tęskniła do syna, który od razu po szkole został na Śląsku. Przyjeżdżał rzadko i po swoim ojcu miał to, że kazał Stasi na siebie czekać i czekać. Wczesnym latem szykowała dla niego pokój, ale on nie chciał zostać dłużej, tak jak dzieci Pawła, na całe wakacje. Wyjeżdżał po kilku dniach i zapominał zabrać soki, które robiła dla niego cały rok. Brał jednak pieniądze, które matka zarabiała na wódce.
Odprowadzała go na przystanek przy szosie kieleckiej. Na skrzyżowaniu leżał kamień. Stasia podnosiła kamień i prosiła:
– Połóż tu rękę. Będę miała po tobie pamiątkę.
Janek rozglądał się wokół niespokojnie, a potem pozwalał, żeby pod kamieniem przy rozstajach na rok został kształt jego dłoni. Potem, na Boże Narodzenie i Wielkanoc, przychodziły od niego listy, które zaczynały się zawsze w ten sam sposób: „W pierwszych słowach mego listu zawiadamiam, że jestem zdrowy, czego i mamie życzę.”
Jego życzenia nie miały mocy. Pisząc myślał pewnie o czym innym. Którejś zimy Stasia nagle zachorowała, i zanim karetce pogotowia udało się przedrzeć przez zaspy śniegu, umarła.
Janek przyjechał spóźniony, akurat gdy zasypywano grób, a wszyscy już się rozeszli. Poszedł do domu matki i długo przyglądał się rzeczom. Te wszystkie słoje z sokami, perkalowe zasłonki, szydełkowe narzuty i pudełeczka zrobione z pocztówek, które wysyłał matce na święta i imieniny, chyba nie miały dla niego wartości. Meble po dziadku Boskim byty toporne, zupełnie nie pasowałyby do segmentów na wysoki połysk. Filiżanki miały wyszczerbione brzegi i poobtłukiwane uszka. Śnieg parł do wewnątrz przybudówki przez szpary w drzwiach. Janek zamknął dom na klucz i poszedł go oddać wujowi.
– Nie chcę tego domu ani niczego, co pochodzi z Prawieku – powiedział do Pawła.
Gdy wracał Gościńcem na przystanek, zatrzymał się nad kamieniem i po chwili wahania zrobił to samo, co każdego roku. Tym razem wcisnął dłoń głęboko w zimną, na wpół zamarzniętą ziemię i trzymał ją tam tak długo, aż z chłodu zdrętwiały mu palce.
Czas rzeczy poczwórnych
Izydor z roku na rok coraz bardziej zdawał sobie sprawę, że nigdy nie wyjedzie z Prawieku. Przypomniał sobie granicę w lesie, ów niewidzialny mur. Ta granica była dla niego. Może Ruta umiała ją przejść, on nie miał ani siły, ani chęci.
Dom opustoszał. Tylko latem ożywiał się za sprawą letników, a wtedy Izydor w ogóle nie opuszczał stryszku. Bał się obcych ludzi. Ostatniej zimy często przyjeżdżał do Boskich Ukleja. Zestarzał się i jeszcze utył. Twarz miał szarą, spuchniętą i przekrwione od wódki oczy. Siadał przy stole, wyglądał wtedy jak góra nadpsutego mięsa, i swoim chrapliwym głosem chwalił się bezustannie. Izydor nienawidził go.
Ukleja na pewno to czuł, a ponieważ był hojny jak sam diabeł, zrobił Izydorowi prezent – podarował mu zdjęcia Ruty. Był to prezent przemyślany. Ukleja wybrał tylko te fotografie, na których nagie ciało Ruty, pokawałkowane dziwacznym oświetleniem, pokrywały zwały jego cielska. Tylko na kilku z nich widać było kobiecą twarz – otwarte usta, przyklejone do policzków spocone włosy.
Izydor oglądał zdjęcia w milczeniu, a potem odłożył je na stół i poszedł na górę.
– Po co mu pokazałeś te zdjęcia? – usłyszał jeszcze głos Pawła.
Ukleja wybuchnął śmiechem.
Od tego dnia Izydor przestał schodzić na dół. Misia zanosiła mu jedzenie na stryszek i siadała przy nim na łóżku. Milczeli chwilę oboje, po czym Misia wzdychała i wracała do kuchni.