Выбрать главу

Tymczasem widok czerwonej rękawiczki, która wyłoniła się spod brudnego śniegu, przekonał dziedzica, że największym oszustwem młodości jest wszelki optymizm, uporczywa wiara w to, że coś się zmieni, poprawi, że we wszystkim jest postęp. Oto pękł w nim teraz pojemnik z rozpaczą, który nosił w sobie od zawsze, niczym cykutę. Dziedzic rozglądał się wokół siebie i widział cierpienie, śmierć, rozkład, które były powszechne jak brud. Przeszedł całe Jeszkotle i zobaczył koszerną rzeźnię, i nieświeże mięso na hakach, i zziębniętego żebraka pod sklepem Szenberta, i mały kondukt żałobny, idący za dziecięcą trumną, i niskie chmury nad niskimi domkami przy rynku, i mrok, który wdzierał się zewsząd i już opanował wszystko. Przypominało to powolne, nieustanne samospalanie, w którym ludzkie losy, całe życia, rzucane są na pastwę płomieni czasu.

Kiedy wracał do pałacu, mijał kościół, więc zaszedł do niego, ale nic w nim nie znalazł. Zobaczył obraz Matki Boskiej Jeszkotlowskiej, lecz nie było w kościele żadnego Boga, który byłby w stanie przywrócić dziedzicowi nadzieję.

Czas Matki Boskiej Jeszkotlowskiej

Matka Boska Jeszkotlowska, zamknięta w ozdobnych ramach obrazu, miała ograniczony widok na kościół. Wisiała w bocznej nawie i przez to nie mogła zobaczyć ani ołtarza, ani wejścia z kropielnicą. Kolumna zasłaniała jej ambonę. Widziała tylko przechodzących -pojedynczych ludzi, którzy wstąpili do kościoła pomodlić się, albo też całe ich sznureczki, gdy sunęli pod ołtarz po komunię. W czasie mszy widziała dziesiątki ludzkich profili – męskich i kobiecych, starczych i dziecięcych.

Matka Boska Jeszkotlowska była czystą wolą pomocy temu, co chore i ułomne. Była siłą boskim cudem wpisaną w obraz. Kiedy ludzie zwracali do niej swoje twarze, gdy poruszali ustami, zaciskali ręce na brzuchu lub składali je na wysokości serca, Matka Boska Jeszkotlowska dawała im siłę i moc zdrowienia. Dawała ją wszystkim, bez wyjątku, nie z miłosierdzia, lecz dlatego, że taka była jej natura – dawać moc zdrowienia tym, którzy jej potrzebują. Co działo się dalej – o tym decydowali ludzie. Jedni pozwalali tej sile zadziałać w sobie i ci zdrowieli. Wracali potem z wotami – odlanymi ze srebra, miedzi lub nawet złota miniaturami wyleczonych części ciała, z koralami, naszyjnikami, którymi przystrajano obraz.

Inni pozwalali, żeby moc wyciekła z nich, jak z dziurawego naczynia, i wsiąkła w ziemię. A potem tracili wiarę w cuda.

Podobnie było z dziedzicem Popielskim, który pojawił się przed obrazem Matki Boskiej Jeszkotlowskiej. Widziała, jak ukląkł i próbował się modlić. Ale nie mógł, więc wstał ze złością i patrzył na drogocenne wota, na jaskrawe kolory świętego malowidła. Matka Boska Jeszkotlowska widziała, że bardzo potrzebował dobrej, pomocnej siły dla swego ciała i duszy. i dała mu ją, zalała go nią, skąpała w niej. Dziedzic Popielski był jednak szczelny niby szklana kula, więc dobra siła spłynęła po nim na zimną kościelną posadzkę i wprawiła kościół w delikatne, ledwo wyczuwalne drżenie.

Czas Michała

Michał wrócił latem dziewiętnastego roku. To był cud, bo w świecie, w którym wojna nadwerężyła wszelkie prawa, często zdarzają się cuda.

Michał wracał do domu trzy miesiące. Miejsce, z którego wyruszył, znajdowało się niemal po drugiej stronie kuli ziemskiej – miasto nad brzegiem obcego morza, Władywostok. Uwolnił się więc od władcy wschodu, króla chaosu, ale ponieważ cokolwiek istnieje poza granicami Prawieku, jest zamazane i płynne jak sen, Michał nie myślał już o tym, wchodząc na most.

Był chory, wycieńczony i brudny. Twarz zarosła mu czarną szczeciną, a we włosach hulały stada wszy. Zniszczony mundur rozbitej armii wisiał na nim jak na kiju i nie miał ani jednego guzika. Błyszczące guziki z carskim orłem Michał wymienił na chleb. Miał też gorączkę, biegunkę i męczące uczucie, że nie istnieje już ten świat, z którego wyruszył. Nadzieja wróciła mu, gdy stanął na moście i zobaczył Czarną i Białkę, łączące się ze sobą w nieustającym weselu. Rzeki pozostały, most pozostał i pozostał także upał kruszący kamienie.

Z mostu zobaczył Michał biały młyn i czerwone pelargonie w oknach.

Przed młynem bawiło się dziecko. Mała dziewczynka z grubymi warkoczami. Mogła mieć trzy, cztery lata. Wokół niej z powagą dreptały białe kury. Kobiece ręce otworzyły okno. „Zdarzy się najgorsze” – pomyślał Michał. Odbite w poruszonej szybie słońce na chwilę go oślepiło. Michał ruszył do młyna.

Spał cały dzień i całą noc, a we śnie liczył wszystkie dni ostatnich pięciu lat. Jego zmęczony, zamroczony umysł mylił się i błądził w sennych labiryntach, dlatego Michał musiał swoje liczenie zaczynać wciąż od nowa. Przez ten czas Genowefa uważnie oglądała sztywny od kurzu mundur, dotykała przepoconego kołnierza, zanurzała ręce w kieszeniach pachnących tytoniem. Pieściła sprzączki plecaka, ale nie śmiała go otworzyć. Potem mundur zawisł na płocie, tak że musieli go zobaczyć wszyscy, którzy przechodzili koło młyna.

Michał obudził się nazajutrz o świcie i przyglądał śpiącemu dziecku. Dokładnie nazywał to, co widział:

– Ma brązowe włosy, gęste. Ma ciemne brwi, ciemną cerę, małe uszy, nos mały, wszystkie dzieci mają małe nosy, ręce… pulchne, dziecięce, ale widać paznokcie, okrągłe.

Potem podszedł do lustra i przyglądał się sobie. Był dla siebie, obcym człowiekiem.

Obszedł młyn i głaskał obracające się wielkie kamienne koło. Zbierał dłonią mączny pyl, smakował go końcem języka. Zanurzył ręce w wodzie, przejechał palcem po deskach płotu, wąchał kwiaty, poruszył kołem sieczkarni. Skrzypnęło i ucięło plaster zgniecionych pokrzyw.

Za młynem wszedł w wysoką trawę i zrobił siku.

Kiedy wrócił do izby, odważył się spojrzeć na Genowefę. Nie spała. Patrzyła na niego.

– Michał, nie dotknął mnie żaden mężczyzna.

Czas Misi

Misia, jak każdy człowiek, urodziła się rozbita na części, niepełna, w kawałkach. Wszystko w niej było osobno – patrzenie, słyszenie, rozumienie, czucie, przeczuwanie i doznania. Jej małym ciałem władały odruchy i instynkty. Całe przyszłe życie Misi miało polegać na złożeniu tego w jedną całość, a potem pozwoleniu na rozpad.

Potrzebowała kogoś, kto stanąłby przed nią i był dla niej lustrem, w którym ona odbije się jako całość.

Pierwsze wspomnienie Misi wiązało się z widokiem obszarpanego mężczyzny na drodze do młyna. Jej ojciec słaniał się na nogach, a potem często płakał w nocy wtulony w piersi mamy. Dlatego Misia potraktowała go jako równego sobie.

Od tej pory czuła, że nie istnieje różnica między dorosłym a dzieckiem w niczym, co naprawdę byłoby ważne. Dziecko i człowiek dorosły – to stany przejściowe. Misia obserwowała bacznie, jak zmienia się sama i jak wokół niej zmieniają się inni, ale nie wiedziała, ku czemu to zmierza, co jest celem tych zmian. W tekturowym pudełku przechowywała pamiątki po sobie samej, tej małej i potem większej – włóczkowe niemowlęce buciki, maleńką czapkę, jakby uszyto ją na pięść, nie na głowę dziecka, płócienną koszulkę, pierwszą sukienkę. Stawiała potem swoją sześcioletnią stopę obok włóczkowego bucika i przeczuwała fascynujące prawa czasu.

Od powrotu ojca Misia zaczęła widzieć świat. Przedtem wszystko było zamazane i nieostre. Sprzed powrotu ojca Misia nie pamiętała siebie, jakby w ogóle nie istniała. Pamiętała pojedyncze rzeczy. Młyn wydawał jej się wtedy ogromną, jednolitą bryłą, bez początku i końca, bez dołu i góry. Potem ujrzała młyn inaczej – rozumem. Miał sens i formę. Podobnie było z innymi rzeczami. Kiedyś, gdy Misia myślała „rzeka”, znaczyło to coś zimnego i mokrego. Teraz widziała, że rzeka płynie skądś i dokądś, i że ta sama rzeka istnieje przed i za mostem, i że są inne rzeki… Nożyczki – kiedyś to było dziwne, skomplikowane i trudne w użyciu narzędzie, którym magicznie posługiwała się mama. Od kiedy przy stole na stałe zasiadł ojciec, Misia zobaczyła, że nożyczki to prosty mechanizm dwóch ostrzy. Zrobiła coś podobnego z dwóch płaskich patyczków. Potem długo próbowała znów ujrzeć rzeczy takimi, jakimi były przedtem, ale ojciec zmienił świat na zawsze.