Выбрать главу

W pierwszy dzień wyznaczony na Prawiek stawiło się do pracy tylko dwóch chłopów – Malak i Cherubin. Rozgniewany ksiądz proboszcz wsiadł do swojej bryczki na resorach i objechał wszystkie chałupy w Prawieku. Okazało się, że Serafin ma złamany palec, młodego Floriana biorą do wojska, u Chlipałów urodziło się dziecko, Światoszowi wyszła przepuklina.

Ksiądz więc nie załatwił nic. Zniechęcony wrócił na plebanię.

Wieczorem przy modlitwie znowu radził się Boga. I Bóg odpowiedział: „Zapłać im.” Ksiądz proboszcz zmieszał się nieco na tę odpowiedź. Ponieważ jednak Bóg księdza proboszcza bywał czasem do niego bardzo podobny, zaraz dodał: „Daj najwyżej dziesięć groszy za dniówkę, bo inaczej nie opłaci ci się skórka za wyprawkę. Całe siano nie jest warte więcej niż piętnaście złotych.”

Dlatego ksiądz proboszcz znowu pojechał bryczką do Prawieku i zaangażował kilku rosłych chłopów do sypania wału. Do pracy wziął Józka Chlipałę, któremu urodził się syn, Serafina ze złamanym palcem i jeszcze dwóch parobków.

Mieli tylko jedną furmankę, więc praca szła powoli. Ksiądz martwił się, że wiosenna pogoda pokrzyżuje plany. Popędzał chłopów, jak mógł. Sam też podwijał sutannę – ale uważał na porządne skórzane buty – i biegał między chłopami, potrącał worki, okładał batem konia.

Następnego dnia do pracy przyszedł tylko Serafin ze złamanym palcem. Zagniewany ksiądz proboszcz znowu objechał bryczką całą wieś, lecz okazało się, że robotników albo nie ma w domu, albo leżą zmożeni chorobą.

To był dzień, kiedy ksiądz proboszcz znienawidził wszystkich chłopów z Prawieku – leniwych, gnuśnych i żądnych pieniędzy. Żarliwie tłumaczył się przed Panem z tego uczucia niegodnego sługi bożego. Poprosił znowu Boga o radę. „Podnieś im stawkę – rzekł do niego Bóg. – Daj im piętnaście groszy za dniówkę i choć przez to nie będziesz miał żadnych zysków z tegorocznego siana, wynagrodzisz sobie stratę w przyszłym roku.” To była mądra rada. Praca ruszyła.

Najpierw furmankami wożono piasek zza Górki, potem ten piasek ładowano w jutowe worki i okładano nimi rzekę, jakby była ranna. Dopiero wtedy zasypywano wszystko ziemią i siano na niej trawę.

Ksiądz proboszcz z radością przyglądał się własnemu dziełu. Rzeka była teraz całkiem oddzielona od łąki. Rzeka nie widziała łąki. Łąka nie widziała rzeki.

Rzeka nie próbowała już wyrywać się z wyznaczonego jej miejsca. Płynęła sobie spokojna i zamyślona, nieprzejrzysta dla wzroku ludzi. Wzdłuż obu jej brzegów łąki zazieleniły się, a potem zakwitły mniszkami.

Na księżowskich łąkach kwiaty modlą się nieustannie. Modlą się te wszystkie kwiatki świętej Małgorzatki i dzwoneczki świętego Rocha oraz zwyczajne, żółte mniszki. Od ciągłych modlitw ciała mniszków stają się coraz mniej materialne, coraz mniej żółte, coraz mniej konkretne, aż w czerwcu zamieniają się w subtelne dmuchawce. Wtedy Bóg, wzruszony ich pobożnością, wysyła ciepłe wiatry, które zabierają dmuchawcowe dusze mniszków do nieba.

Te same ciepłe wiatry przyniosły na Świętego Jana deszcze. Rzeka wzbierała centymetr po centymetrze. Ksiądz proboszcz nie spał i nie jadł. Biegł groblą i łąkami nad rzekę i patrzył. Mierzył kijem poziom wody i mruczał pod nosem przekleństwa i modlitwy. Rzeka nie zważała na niego. Płynęła szerokim korytem, kręciła się w wirach, podmywała niepewne brzegi. Dwudziestego siódmego czerwca księże łąki zaczęły nasiąkać wodą. Ksiądz proboszcz biegał z kijem po nowym wale i z rozpaczą patrzył, jak woda z łatwością dostaje się w szczeliny, podpływa jakimiś sobie tylko znanymi drogami, przenika pod wałem. Następnej nocy wody Czarnej zniszczyły piaskową zaporę i rozlały się, jak co roku, po łąkach.

W niedzielę ksiądz z ambony przyrównywał wyczyny rzeki do pracy szatana. Że szatan codziennie, godzina po godzinie, jak woda, nastaje na duszę człowieka. Że człowiek zmuszony jest w ten sposób do nieustannego wysiłku stawiania zapór. Że najmniejsze zaniedbanie codziennych obowiązków religijnych osłabia tę zaporę i że wytrwałość kusiciela porównywalna jest z wytrwałością wody. Że grzech sączy się, płynie i skapuje na skrzydła duszy, a ogrom zła zalewa człowieka, aż ten wpada w jego wiry i idzie na dno.

Po takim kazaniu ksiądz był jeszcze długo podniecony i nie mógł spać. Nie mógł spać z nienawiści do Czarnej. Mówił sam sobie, że nie można nienawidzić rzeki, strumienia mętnej wody, nawet nie rośliny, nie zwierzęcia, tylko fizycznego ukształtowania terenu. Jak to możliwe, żeby on, ksiądz, mógł czuć coś tak absurdalnego? Nienawidzić rzeki.

A jednak to była nienawiść. Księdzu proboszczowi nie chodziło nawet o podmyte siano, chodziło mu o bezmyślność i tępy upór Czarnej, jej niewyczuwalność, egoizm i bezgraniczną tępotę. Kiedy myślał tak o niej, gorąca krew pulsowała mu w skroniach i krążyła szybciej w ciele. Zaczynało go nosić. Wstawał i ubierał się, bez względu na porę nocy, a potem wychodził przed plebanię i szedł na łąki. Zimne powietrze trzeźwiło go. Uśmiechał się do siebie i mówił: Jak można złościć się na rzekę, zwykłe zagłębienie w gruncie? Rzeka jest tylko rzeką, niczym więcej.” Ale kiedy stawał nad jej brzegiem, wszystko wracało. Ogarniał go wstręt, obrzydzenie i wściekłość. Najchętniej zasypałby ją ziemią, od źródeł aż do ujścia. I rozglądał się, czy nikt go nie widzi, a potem zrywał olchową gałąź i smagał obłe, bezwstydne cielsko rzeki.

Czas Elego

– Odejdź. Nie mogę potem spać, kiedy cię zobaczę – powiedziała do niego Genowefa.

– A ja nie mogę żyć, kiedy cię nie widzę. Spojrzała na niego jasnymi, szarymi oczami i znowu poczuł, że dotknęła tym swoim wzrokiem samego środka jego duszy. Postawiła wiadra na ziemi i odgarnęła kosmyk z czoła.

– Weź wiadra i chodź ze mną nad rzekę.

– Co powie twój mąż?

– Jest w pałacu.

– Co powiedzą robotnicy?

– Pomagasz mi.

Eli chwycił wiadra i ruszył za nią kamienistą dróżką.

– Zmężniałeś – powiedziała Genowefa, nie odwracając się.

– Czy ty myślisz o mnie, kiedy się nie widzimy?

– Myślę wtedy, gdy ty o mnie myślisz. Codziennie. Śnisz mi się.

– Boże, dlaczego tego nie skończysz? – Eli postawił gwałtownie wiadra na ścieżce. – Jaki grzech popełniłem ja sam albo moi ojcowie? Dlaczego muszę się tak męczyć?

Genowefa zatrzymała się i patrzyła na swoje stopy

– Eli, nie bluźnij.

Chwilę milczeli. Eli podniósł wiadra i ruszyli dalej. Ścieżka rozszerzyła się, tak że mogli iść teraz obok siebie.

– Nie zobaczymy się już więcej, Eli. Jestem w ciąży. Urodzę dziecko jesienią.

– To powinno być moje dziecko.

– Wszystko się wyjaśniło i ułożyło samo…

– Ucieknijmy do miasta, do Kielc.

– …Wszystko nas dzieli. Ty jesteś młody, ja jestem stara. Ty jesteś Żyd, ja jestem Polka. Ty jesteś z Jeszkotli, ja z Prawieku. Ty jesteś wolny, ja zamężna. Ty jesteś ruch, ja jestem stanie w miejscu.

Weszli na drewniany pomost i Genowefa zaczęła wyjmować pranie z wiadra. Zanurzała je w zimnej wodzie. Ciemna woda wypłukiwała jasne mydliny.

– To ty mi zawróciłaś w głowie – powiedział Eli.

– Wiem.

Zostawiła pranie i po raz pierwszy oparła głowę o jego ramię. Poczuł zapach jej włosów.

– Pokochałam cię, kiedy cię zobaczyłam. Od razu. Taka miłość nigdy nie mija.

– Czy to jest miłość? Nie odpowiedziała.

– Z moich okien widać młyn – powiedział Eli.

Czas Florentynki

Ludziom wydaje się, że przyczyną szaleństwa jest wielkie i dramatyczne wydarzenie, jakieś cierpienie, którego nie da się znieść. Wydaje im się, że wariuje się z jakichś powodów – z powodu porzucenia przez kochanka, śmierci najbliższej osoby, utraty majątku, spojrzenia w twarz Bogu. Ludzie myślą też, że wariuje się nagle, od razu, w niezwykłych okolicznościach, a szaleństwo spada na człowieka jak siatka-pułapka, pęta rozum, mąci uczucia.