Выбрать главу

Karmiony kobiecym mlekiem, Izydor dalej płakał. Genowefa nosiła go na rękach całymi nocami, tam i z powrotem, po kuchni, po pokoju. Próbowała też kłaść się i ignorować płacz, ale wtedy wstawał Michał i cichutko, żeby nie przeszkodzić snom Misi, zawijał małego w koc i wynosił go na dwór, pod rozgwieżdżone niebo. Niósł syna na Górkę albo Gościńcem ku lasowi. Dziecko uspokajało się kołysaniem, zapachem sosen, ale gdy Michał z nim wracał i przestępował próg domu, znowu zaczynało płakać.

Czasem, udając że śpi, patrzył spod przymkniętych powiek na żonę, gdy stała nad kołyską i przyglądała się dziecku. Patrzyła na nie beznamiętnie i chłodno, niczym na rzecz, przedmiot, a nie na człowieka. Dziecko, jakby czując ten wzrok, płakało jeszcze głośniej, jeszcze żałośniej. Co się tam działo w głowach matki i dziecka, Michał nie wiedział, ale którejś nocy Genowefa zwierzyła mu się szeptem:

– To nie jest nasze dziecko. To dziecko Kłoski. Kucmerka powiedziała mi „córka”, pamiętam to. Potem coś się musiało stać, Kłoska mogła omamić Kucmerkę, bo kiedy się obudziłam, był syn.

Michał usiadł i zapalił lampkę. Zobaczył mokrą od łez twarz żony.

– Gieniuś, nie można tak myśleć. To Izydor, nasz syn. Podobny do mnie. Przecież chcieliśmy syna.

Coś z tej krótkiej, nocnej rozmowy zostało w domu Niebieskich. Oboje teraz obserwowali dziecko. Michał szukał podobieństw. Genowefa ukradkiem liczyła synowi palce, oglądała skórę na plecach, badała kształt uszu. I im starsze było dziecko, tym więcej znajdowała dowodów na to, że nie pochodzi od nich.

Na pierwsze urodziny Izydor nie miał jeszcze ani jednego ząbka. Ledwie siedział, niewiele urósł. Było widoczne, że cały jego wzrost idzie w głowę – choć twarzyczka pozostawała nieduża, głowa Izydora rosła od linii brwi wzdłuż i wszerz.

Wiosną trzydziestego roku pojechali z nim do Taszowa, do doktora.

– To może być wodogłowie i dziecko najprawdopodobniej umrze. Nie ma na to rady.

Słowa doktora były zaklęciem, które rozbudziły w Genowefie zmrożoną podejrzeniami miłość.

Genowefa pokochała Izydora, jak się kocha psa czy kalekie, bezradne zwierzątko. Było to najczystsze ludzkie miłosierdzie.

Czas dziedzica Popielskiego

Dziedzic Popielski miał dobry czas do interesów. Co roku przybywał mu jeden rybny staw. Karpie w tych stawach były ogromne i tłuste. Same pakowały się do sieci, gdy przychodził na nie czas. Dziedzic uwielbiał spacerować groblami, zataczać po nich kręgi, patrzeć w wodę, a potem w niebo. Obfitość ryb koiła jego nerwy, stawy pozwalały mu w tym wszystkim uchwycić jakiś sens. Im więcej stawów, tym więcej sensu. Umysł dziedzica Popielskiego zajęty stawami miał dużo do roboty: trzeba było planować, obmyślać, liczyć, tworzyć, kombinować. O stawach można było myśleć cały czas i wtedy umysł dziedzica nie zbaczał w ciemne, zimne rejony, które wciągały niczym bagno.

Wieczorami dziedzic poświęcał czas rodzinie. Jego żona, szczupła i delikatna jak tatarak, zasypywała go gradem problemów, drobnych i nieważnych, jak mu się wydawało. Że służba, że raut, że szkoły dzieci, że auto, że pieniądze, że przytułek. Siedziała z nim wieczorem w salonie i zagłuszała swoim monotonnym głosem muzykę z radia. Kiedyś dziedzic był szczęśliwy, jak masowała mu plecy. Teraz cienkie palce żony raz na godzinę przewracały kartkę książki, którą czytała od roku. Dzieci rosły i dziedzic coraz mniej o nich wiedział. Jego najstarsza córka o wydętych pogardliwie ustach krępowała go swą obecnością, jak obca, a nawet wroga mu osoba. Syn stał się milczący i płochliwy, nie siadał mu już na kolanach, nie szarpał za wąsy. Najmłodszy synek, ukochany i wypieszczony, bywał krnąbrny i miewał napady złości.

W trzydziestym pierwszym roku Popielscy pojechali z dziećmi do Włoch. Po powrocie z wakacji dziedzic Popielski wiedział już, że znalazł swoją pasję. W sztuce. Zaczął zbierać albumy o malarstwie, a potem coraz częściej bywał w Krakowie, gdzie kupował obrazy. Mało tego, często zapraszał do pałacu artystów, toczył z nimi dyskusje i pił. O świcie prowadził całe towarzystwo nad swoje stawy i pokazywał oliwkowe cielska ogromnych karpi.

Następnego roku dziedzic Popielski gwałtownie zakochał się w Marii Szer, młodziutkiej malarce z Krakowa, przedstawicielce futuryzmu i taszyzmu. Jak to bywa w nagłych miłościach, w jego życiu zaczęły się pojawiać znaczące zbiegi okoliczności, przypadkowi wspólni znajomi, konieczność nagłych wyjazdów. Dzięki Marii Szer dziedzic Popielski zakochał się w sztuce nowoczesnej. Kochanka była jak futuryzm i taszyzm: pełna energii, szalona, choć w pewnych sprawach diablo trzeźwa. Ciało miała jak posąg – gładkie i twarde. Jasne kosmyki włosów przyklejały jej się do czoła, kiedy pracowała nad ogromnym płótnem. Była przeciwieństwem żony dziedzica. Przy niej jego żona przypominała osiem-nastowieczny klasyczny pejzaż: pełen szczegółów, harmonijny i boleśnie statyczny.