– Teraz ja ci coś pokażę! – krzyknął Izydor. Cofnął się kilka kroków i zaczął biec w stronę
miejsca, gdzie według Ruty była granica. Potem nagle zatrzymał się. Sam nie wiedział dlaczego. Coś tu było nie tak. Wyciągnął przed siebie ręce i opuszki palców zniknęły.
Izydorowi wydawało się, że rozpękł się w środku na dwóch różnych chłopców. Jeden z nich stał z wyciągniętymi do przodu rękami, którym wyraźnie brakowało czubków palców. Drugi chłopiec był obok i nie widział ani pierwszego chłopca, ani tym bardziej braku palców. Izydor był dwoma chłopcami równocześnie.
– Izydor – powiedziała Ruta. – Wracajmy.
Ocknął się i włożył ręce do kieszeni. Jego podwójność powoli zniknęła. Ruszyli z powrotem.
– Ta granica idzie zaraz za Taszowem, za Wolą i za rogatkami Kotuszowa. Ale nikt dokładnie nie wie. Ta granica umie rodzić gotowych ludzi, a nam się wydaje, że oni skądś przyjeżdżają. Najbardziej mnie przeraża, że nie można stąd wyjść. Jakby się siedziało w garnku.
Izydor nie odzywał się całą drogę. Dopiero gdy weszli na Gościniec, powiedział:
– Można by spakować plecak, wziąć jedzenie i wyruszyć wzdłuż granicy, żeby ją zbadać. Może jest gdzieś dziura.
Ruta przeskoczyła mrowisko i zawróciła do lasu.
– Nie martw się, Izek. Po co nam jakieś inne światy?
Izydor widział, jak jej sukienka mignęła między drzewami, a potem dziewczynka zniknęła.
Czas Boga
Dziwne, że pozaczasowy Bóg przejawia się w czasie i jego przemianach. Jeżeli nie wie się, „gdzie" jest Bóg – a ludzie czasem zadają takie pytania – trzeba popatrzeć na to wszystko, co zmienia się i porusza, co nie mieści się w formie, co faluje i niknie: na powierzchnię morza, na tańce korony słonecznej, na trzęsienia ziemi, na dryfowanie kontynentów, na topnienie śniegów i drogi lodowców, na rzeki płynące do mórz, na kiełkowanie nasion, na wiatr, który rzeźbi góry, na rozwój płodu w brzuchu matki, na zmarszczki przy oczach, na rozkład ciała w grobie, na dojrzewanie win, na grzyby rosnące po deszczu.
Bóg jest w każdym procesie. Bóg pulsuje w przemianach. Raz jest, raz jest go mniej, ale czasem nie ma go wcale. Bóg bowiem przejawia się nawet w tym, że go nie ma.
Ludzie – którzy sami są przecież procesem -boją się tego, co niestale i zawsze zmienne, dlatego wymyślili coś, co nie istnieje – niezmienność, i uznali, że to, co wieczne i niezmienne, jest doskonałe. Przypisali więc niezmienność Bogu. I w ten sposób stracili zdolność rozumienia go.
Latem trzydziestego dziewiątego roku Bóg był we wszystkim wkoło, więc zdarzały się rzeczy niezwykle i rzadkie.
Na początku czasu Bóg stworzył wszystkie rzeczy możliwe, lecz sam jest Bogiem rzeczy niemożliwych, tych, które albo nie zdarzają się wcale, albo zdarzają się bardzo rzadko.
Bóg przejawił się w jagodach wielkości śliwek, które dojrzewały w słońcu tuż pod domem Kioski. Kłoska zerwała tę najbardziej dojrzałą, przetarła chustką granatową skórkę i w jej odbiciu zobaczyła inny świat. Niebo było w nim ciemne, prawie czarne, słońce przymglone i dalekie, lasy wyglądały jak skupiska nagich kijów wbitych w ziemię, a ziemia, pijana i chwiejna, cierpiała od dziur. Ludzie ześlizgiwali się z niej w czarną otchłań. Kłoska zjadła tę złowróżbną jagodę i poczuła na języku jej cierpki smak. Zrozumiała, że musi zrobić zapasy na zimę, większe niż kiedykolwiek przedtem.
Teraz każdego ranka Kłoska wyciągała Rutę o świcie z łóżka, razem szły do lasu i przynosiły z niego wszelkie bogactwa – kosze grzybów, kanki poziomek
i jagód, młode orzechy laskowe, berberys, czeremchę, borówki, dereń, czarny bez, głóg i rokitnik. Suszyły to całymi dniami na słońcu i w cieniu, i z niepokojeni patrzyły, czy słońce świeci tak samo jak przedtem.
Bóg niepokoił Kłoskę także cieleśnie. Był obecny w jej piersiach, które nagle i cudownie wypełniły się mlekiem. Kiedy dowiedzieli się o tym ludzie, przychodzili ukradkiem do Kioski i podstawiali pod sutek chore części ciała, a ona strzykała na nie białym strumyczkiem. Mleko wyleczyło zapalenie oczu młodego Krasnego, kurzajki na dłoniach Franka Serafina, wrzód u Florentynki, liszaj u żydowskiego dziecka z Jeszkotli.