– Już. Dziękuję – powiedziała. Izydor przestępował z nogi na nogę i wciąż stał przy okienku.
– Czy on nie zginie? Czy się gdzieś nie zawieruszy?
– Jeżeli masz wątpliwości, nadaj go poleconym. Tylko że to drożej kosztuje.
Izydor dokleił znaczków i długo wypełniał blankiet. Urzędniczka nadała jego listowi numer.
Po kilku tygodniach do Izydora przyszedł zaadresowany na maszynie gruby list w białej kopercie. Miał obce, całkiem inne znaczki, do których nie nawykły oczy Izydora. W środku były reklamy samochodów firmy Mercedes-Benz oraz prospekty turystyczne różnych biur podróży.
Jeszcze nigdy w życiu Izydor nie czuł się tak ważny. I znowu myślał o Rucie, gdy wieczorem po raz kolejny oglądał swoje prospekty.
Mercedes-Benz i niemieckie biura podróży ośmieliły Izydora do tego stopnia, że zaczął wysyłać kilka listów poleconych w miesiącu. Prosił też Adelkę i Antka, którzy uczyli się w szkołach z internatami gdzieś za Kielcami, żeby przywozili mu wszystkie stare znaczki. Po wywabieniu pieczątek naklejał je na swoje listy. Czasem udało mu się sprzedać komuś za drobną sumę jakieś prospekty. Wciąż dostawał nowe prospekty i nowe adresy.
Teraz nawiązał kontakt z firmami turystycznymi: niemieckimi, szwajcarskimi, belgijskimi i francuskimi. Dostawał kolorowe fotosy z Lazurowego Wybrzeża, posępne pejzaże Bretanii i krystaliczne widoki Alp. Oglądał je całymi nocami z zachwytem, choć wiedział, że dla niego istnieją tylko na gładkim, pachnącym farbą papierze. Pokazywał je Misi i siostrzenicom. Misia mówiła:
– Jakie to piękne.
Potem zdarzyła się rzecz drobna, która jednak odmieniła życie Izydora.
Zginął list. To był polecony, który Izydor wysłał do firmy produkującej aparaty fotograficzne w Hamburgu. Z prośbą o prospekty, oczywiście. Ta firma zawsze mu odpisywała, a teraz nie było żadnej odpowiedzi. Całą noc Izydor zastanawiał się, w jaki sposób może zginąć list polecony, skoro wypisuje się na niego kwit i nadaje się mu numer. Czy nie powinno to być gwarancją niezniszczalności? Może go zatrzymano w kraju? Może zgubił go pijany listonosz? Może była powódź albo wykoleił się pociąg wiozący pocztę?
Następnego ranka Izydor poszedł na pocztę. Urzędniczka w czarnym fartuchu poradziła mu, żeby złożył reklamację. Na blankiecie, przez dwie kalki, wypisał nazwę firmy, a w rubryce „nadawca" wszystkie swoje dane. Poszedł do domu, ale nie mógł myśleć o niczym innym. Jeżeli giną listy na poczcie, to nie jest to ta poczta, o której myślał z podziwem. Poczta jako tajemna, potężna organizacja, mająca swoich ludzi w każdym miejscu na kuli ziemskiej, Poczta – potęga, matka wszystkich znaczków, królowa wszystkich granatowych listonoszy na świecie, opiekunka milionów listów, Władczyni Stów.
Dwa miesiące później, kiedy psychiczne rany Izydora zadane przez pocztę zaczęły się już goić, przyszło urzędowe pismo, w którym Poczta Polska przepraszała Ob. Niebieskiego Izydora, że nie udało się odnaleźć zagubionego listu. Jednocześnie niemiecka firma fotograficzna oświadczała, że nie otrzymała listu poleconego od Ob. Niebieskiego Izydora, i dlatego poczty obu krajów poczuwają się do odpowiedzialności za zaginiony list i proponują poszkodowanemu Ob. Niebieskiemu Izydorowi odszkodowanie w wysokości dwustu złotych. Jednocześnie Poczta Polska przepraszała za zaistniały incydent.
W ten sposób Izydor stał się właścicielem sporej sumy. Sto złotych zaraz dal Misi, a za resztę kupił sobie klaser i kilka arkuszy znaczków na listy polecone.
Teraz, gdy tylko nie było odpowiedzi na jakiś list szedł na pocztę i składał reklamację. Jeżeli list odnajdywał się, musiał zapłacić 1 zł i 50 gr kosztów reklamacji. Nie było to wiele. Za to zawsze okazywało się, że któryś z dziesiątków wysyłanych przez niego listów zginął albo zapomniano go doręczyć, albo zagraniczny adresat zapomniał, że go dostał, i zdziwiony drukami, które przysyłała mu poczta, odpowiadał: non, nein, no.