Выбрать главу

We śnie panowała cisza. Nawet gdy potężne bryły ocierały się o siebie, nie towarzyszył temu żaden zgrzyt, żaden szelest.

W tym śnie nie było Izydora. Był tylko jakiś obcy obserwator, świadek wydarzeń z jego życia, który mieszkał w Izydorze, ale nim nie był.

Po takim śnie bolała Izydora głowa i musiał cały czas walczyć ze szlochem, który brał się nie wiadomo skąd i na stałe zamieszkał w jego gardle.

Raz przyszedł do niego Paweł. Powiedział, że będą grali w ogrodzie i żeby do nich zszedł. Rozglądał się po stryszku z uznaniem.

– Ładnie tu masz – bąknął.

Zima towarzyszyła smutkowi Izydora. Kiedy patrzył na nagie pola i szare, wilgotne niebo, przypominał mu się wciąż ten sam widok, który zobaczył kiedyś za sprawą Iwana Mukty. Obraz świata bez żadnego znaczenia i sensu, bez Boga. Przerażony mrugał powiekami – tak bardzo chciał tę wizję na zawsze wymazać z pamięci. Ale obraz karmiony smutkiem miał tendencję do rozrastania się, zagarniał jego ciało i duszę. Izydor coraz częściej czuł się stary, bolały go kości na każdą zmianę pogody – świat znęcał się nad nim na wszelkie sposoby. Izydor nie wiedział, co ze sobą począć, gdzie się ukryć.

Trwało to kilka miesięcy, aż ocknął się w nim instynkt i Izydor postanowił się ratować. Kiedy po raz pierwszy pojawił się w kuchni, Misia rozpłakała się i długo tuliła go do swojego pachnącego obiadem fartucha.

– Pachniesz jak mama – powiedział.

Teraz raz dziennie schodził powoli po wąskich schodach na dół i bezmyślnie podkładał gałązki do ognia. Misi zawsze kipiało jakieś mleko, jakaś zupa, i ten znajomy bezpieczny zapach przywracał mu odepchnięty pusty świat. Brał sobie coś do jedzenia i, mrucząc pod nosem, wracał na górę.

– Narąbalbyś drzewa – rzucała za nim Misia. Rąbał drzewo z wdzięcznością. Zapełnił polanami

całą drewutnię.

– Przestałbyś rąbać to drzewo – złościła się.

Wyjął więc z pudła Iwanową lornetkę i ze swoich czterech okien lustrował cały Prawiek. Patrzył na wschód i widział na horyzoncie domy Taszowa, a przed nimi lasy i błonie nad Białka. Widział Niechciałową, która mieszkała w domu Florentynki, jak na łące doiła krowy. Patrzył na południe, na kaplicę świętego Rocha i mleczarnię, i most do miasteczka, i jakiś zabłąkany samochód, i listonosza. Potem przechodził do okna zachodniego – miał widok na Jeszkotle, Czarną Rzekę, dachy pałacu, wieże kościoła i wciąż rozbudowywany dom starców. W końcu szedł do północnego okna i sycił się połaciami lasu, które przecinała wstążka kieleckiej szosy. Widywał te same krajobrazy o każdej porze roku – białe i śnieżne, zielone wiosenne, kolorowe letnie i wypłowiałe jesienne.

Wtedy to Izydor odkrył, że większość ważnych rzeczy na świecie jest poczwórna. Wziął arkusz szarego papieru i narysował ołówkiem tabelę. Tabela miała cztery rubryki. W pierwszym szeregu Izydor napisał:

Zachód Północ Wschód

Południe.

A zaraz potem dodał: Zima Wiosna Lato

Jesień.

I wydało mu się, że postawił pierwszych kilka słów jakjegoś niezwykle ważnego zdania.

To zdanie musiało mieć ogromną moc, bo teraz wszystkie zmysły Izydora nastawiły się na tropienie po-czwórności. Szukał ich u siebie na strychu, ale i w ogrodzie, kiedy kazano mu plewić ogórki. Znajdował je w codziennych pracach, w przedmiotach, w swoich przyzwyczajeniach i w baśniach, które przypominał sobie z dzieciństwa. Czuł, że wyzdrowieje, że wyjdzie z przydrożnych chaszczy na prostą drogę. Czy wszystko nie zaczyna się robić jasne? Czy nie wystarczy trochę wysilić umysł i poznać porządek, który wszak leży w zasięgu wzroku, dość tylko spojrzeć?

Znowu chodził do biblioteki gromadzkiej i wypożyczał całe torby książek, bo zdał sobie sprawę, że mnóstwo rzeczy poczwórnych zostało już zapisanych.

W bibliotece było wiele książek z pięknym ekslibrisem dziedzica Popielskiego – nad kupą kamieni unosi się ptak z rozpostartymi skrzydłami, podobny do orła. Ptak opiera się pazurami o litery FENIX. Nad ptakiem widnieje napis: „Ex libris Felixa Popielskiego".