Powierzchnia gwiazdy wydawała się być w stanie stałym, miała strukturę ziarnistą na podłożu litej skały. Jednakże na tej powierzchni nieustannie działo się coś bliżej nieokreślonego, co zmieniało z chwili na chwilę obrazy falogramów.
Widmo emisji światła zimnej gwiazdy kończyło się na podczerwieni. Na krótszych falach nie było już nic widać. Gwiazda stanowiła podczerwoną plamę na tle czerni otaczającej ją przestrzeni. Dla zbliżającego się do niej pojazdu była czarnym krążkiem, którym zalepiono fragment gwiaździstego nieba. Ożywała dopiero obserwowana w podczerwieni, odcinając się wyraźnie od tła. – Będziemy próbowali zejść małym ładownikiem poniżej chmur, a w razie, gdyby sięgały do samej powierzchni – wylądować – zadecydował dowódca grawistatu. – Dwóch z was musi przenieść się do komór ładownika. Akcja jest ryzykowna, choć ładownik zostanie dodatkowo opancerzony i wyposażony w reflektory oświetlające. Nie wyznaczam załogi, proszę o zgłoszenie się dwóch ochotników.
Chętnych było kilku. Dowódca wybrał O'erla i U-mii, którzy natychmiast przenieśli się do ładownika.
Grawistat zszedł po linii spiralnej tak nisko, że zewnętrzne detektory materii zawarczały ostrzegawczo, sygnalizując obecność rozrzedzonego gazu. Temperatura powłoki pojazdu wzrosła gwałtownie.
Ładownik oderwał się powoli od korpusu grawistatu i nabierając prędkości, ukośnym ślizgiem wniknął w gęsty obłok atmosfery. Grawistat powrócił na pierwotną orbitę, nakierowując anteny odbiorcze i lokalizatory w stronę, gdzie na powierzchni planety powinien osiąść ładownik. Łączność z jego załogą, w pierwszych chwilach zupełnie dobra, zaczęła słabnąć bardzo szybko, w miarę jak maleńka rakieta zagłębiała się w obłoki pary wodnej w strefie nasycenia.
– Tłumienie fal radiowych typowe – zameldował radiooperator. – Jeśli wszystko będzie przebiegało tak, jak w przypadku sond automatycznych, to łączność przerwie się, zanim osiągną powierzchnię.
– Nie ma na to rady – powiedział dowódca. – W razie niebezpieczeństwa pozostaje im tylko możliwość wystrzelenia boi z nadajnikiem alarmowym. Czy drugi ładownik jest gotowy?
– Leży w komorze startowej – zameldował pilot. – Jaki będzie skład drugiej załogi, gdyby trzeba było udzielić im pomocy?
– Ht-f i ja – powiedział dowódca.
Ładownik przebijał się przez gęste zwały pary skraplającej się na jego pancerzu. W miarę zbliżania się do powierzchni, chmury rzedły, zamieniając się w mglisty opar.
– Lądujemy – powiedział O'erl i włączył hamowanie.
Echosonda wykazywała, że w dole rozpościera się znaczny obszar gładkiej i dość twardej powierzchni. Rakieta osuwała się łagodnie, zawisła na chwilę tuż nad powierzchnią i powoli przysiadła na amortyzujących podporach.
– Oświetlenie zewnętrzne nie przyda się na nic -zauważył U-mii. – Kamery widzą tylko mgłę. Przechodzę na mikrofale.
O'erl uruchomił pobieracz prób. Cienki świder wysunął się z dolnej części rakiety i zagłębił w grunt, przenosząc pobrane próbki.
– Zgodnie z przewidywaniami: gruba warstwa drobnoziarnistego, wilgotnego piasku.
U-mii śledził ekran radiolokatora, którego antena zataczała powoli krąg wokół rakiety.
W pobliżu miejsca lądowania powierzchnia była gładka i równa. Dalej, w różnych odległościach, można było zauważyć rozrzucone z rzadka wzgórki czy kępy, zbyt jednak odległe, by dokładniej określić ich kształty. Nagle ekran wypełnił się czymś bliskim, zajmującym całą jego powierzchnię. U-mii wstrzymał obrót radiolokatora i zwrócił uwagę O'erla na wykryty obiekt.
– Wygląda jak drzewo – zauważył O'erl. – Jak wielkie rozgałęzione drzewo o grubych, splątanych konarach.
– Raczej jak kępa drzew. – U-mii wzmógł powiększenie na ekranie. Z jednego punktu wyrastał pęk co najmniej kilkunastu odrębnych, grubych pni, pozwijanych i poskręcanych jak łodygi pnączy.
– Więc jednak coś rośnie na tym jałowym piasku. O'erl uważnie obserwował obraz na ekranie.
– Czy zauważyłeś jakieś ruchy atmosfery?
– Nie. – U-mii sprawdził wskaźnik wiatru; nie zarejestrował nawet najlżejszego podmuchu. – Zupełny spokój. Nasłuch zewnętrzny wykazuje tylko słaby szum w zakresie infradźwięków.
– A jednak jestem pewien, że konary tego drzewo-krzewu poruszają się, falują ledwo dostrzegalnie. Czy można powiększyć obraz?
– Nie, już jest maksymalny.
– Poszukajmy bliższego obiektu.
Antena lokalizatora obróciła się powoli, natrafiając znów na bliskie dość „drzewo". Było jednak nieco mniejsze niż poprzednie. Jego konary, pozwijane w ciasne spirale i zwoje, wisiały w formie ogromnego kłębu nisko nad powierzchnią gruntu, wsparte na pęku
grubych pni.
O'erlowi widok ten skojarzył się z powiększonym stokrotnie obrazem mózgu pewnego gatunku istot rozumnych, zamieszkujących trzecią planetę układu niewielkiej gwiazdy leżącej w pobliskim sektorze Galaktyki.
Obaj zwiadowcy widzieli teraz dokładnie, jak wężowate konary pulsują i falują, nieustannie, choć powoli zmieniając kształty.
U-mii przełączył lokalizator na panoramę. Teraz widać było obydwa bliskie „drzewa", a dalej, w zasięgu lokalizatora, można było dostrzec inne, rzadko rosnące, o podobnej budowie.
– Jednak są tu żywe formy roślinne – powiedział U-mii. – Profesor A"-x będzie bardzo zadowolony z potwierdzenia swych teorii.
Splątane korony ogromnych „drzew" ożywiły się. Mackowate konary prostowały się i zwijały na powrót stercząc w różnych kierunkach i kołysząc się leniwie. Teraz dopiero widać było, jak są długie i rozgałęzione. Te, które wyciągały się w kierunku rakiety, mogłyby bez trudu jej dotknąć.
– Natężenie infradźwięków wzrosło – zauważył O'erl, regulując odbiornik akustyczny. – Sprawdzę, skąd dochodzą. Tak, to one je wydają. Ciekawe! Emitują je na przemian! Raz z lewej, potem z prawej. Wymiana dźwięków staje się coraz gwałtowniejsza. Zupełnie, jakby usiłowały się przekrzyczeć!
Mniejsze z „drzew", poruszając coraz gwałtowniej konarami, wyprostowało je na całą długość. Dwa z nich, wijąc się tuż nad powierzchnią gruntu, wężowymi ruchami przybliżyły swe palczaste, rozgałęzione zakończenia do leżącej na piasku rakiety O'erla i U-mii. Dotknęły jej ostrożnie, a potem, jakby ośmielone, zaczęły owijać się wokół niej. Zwiadowcy poczuli, że rakieta drgnęła.
– Nieprawdopodobna siła! – powiedział U-mii z podziwem.
– Czy nie warto by uwolnić się z tego uścisku? – zastanawiał się O'erl, gdy macki powoli wlokły rakietę po piasku zbliżając ją w kierunku „drzewa".
– Zaczekajmy. To może być interesujące. Nie sądzę, by groziło nam cokolwiek w tym pancerzu.
– Natężenie infradźwięków wciąż rośnie. Tamto drugie „drzewo" wysyła je bardzo gwałtownie. Zaczyna też sięgać mackami w naszą stronę.
Macki drugiego „drzewa" nie dotknęły jednak rakiety, lecz oplotły trzymające ją konary pierwszego i jednym szarpnięciem oderwały od powierzchni.
Teraz splotły się w potężnym uścisku macki obu „drzew". Szarpiąc nawzajem, sięgając ku sobie coraz to nowymi gałęziami, dwie potężne rośliny zwarły się w groteskowym pojedynku przy akompaniamencie rozdzierających, infradźwiękowych pokrzykiwań. Żadna z nich nie sięgała konarami do głównych pni przeciwnika, lecz wyciągając ku sobie wszystkie gałęzie, zwierały się nimi w kłębiący węzeł. Zewnętrzny mikrofon rejestrował teraz oprócz infradźwiękowych pojękiwań i okrzyków odgłosy rwanych tkanek i trzaski konarów. Nagle jedna z macek mniejszego „drzewa", szarpnięta grubym konarem większego, pękła z łoskotem w środku swej długości. Rozdzierający jęk zagłuszyły tryumfalne porykiwania silniejszego przeciwnika. Zwycięska macka zwinęła się błyskawicznie, wlokąc oderwaną gałąź przeciwnika. W czasie gdy inne macki usiłowały zebrać w jeden pęk rozwichrzone, słabe, lecz bardziej giętkie i zwinne gałęzie rywala, ta jedna przyciągnęła drgający jeszcze szczątek do stóp swej wielopiennej podstawy i szarpiąc na drobne kawałki przy pomocy krótkich, młodych pędów, nie biorących udziału w walce, zagrzebała w piasku. Tymczasem pozostałe macki większego z „drzew" ujarzmiły całkowicie wijące się w żelaznym uścisku konary przeciwnika. Widać było, jak zgarnięte w jeden pęk gałęzie mniejszego „drzewa" prężą się i napinają, usiłując wyśliznąć się z oplatających więzów. Na próżno jednak. Większe „drzewo" tryumfowało. Trzask dartych konarów przeplatał się z infrarykiem bólu. Nagle, osłabione widać, konary mniejszego „drzewa" rozluźniły się, tracąc prężność, jak metalowy pręt, który przekroczył granicę plastyczności. Zwycięzca stęknął krótko i szarpnął. Z fontanną wilgotnego piasku wyskoczyły w górę pokrętne, grube korzenie, mocujące w gruncie mniejsze „drzewo". Zwiadowcy zauważyli, że tuż pod powierzchnią gruntu wszystkie pnie i korzenie łączyły się w kulistą ogromną bulwę. Teraz całe to kłębowisko, bezładne, wleczone przez macki większego „drzewa", sunęło ku niemu w tysięcznych drgawkach, w ostatnich infrajękach agonii.