– Chyba jednak ma rację – powiedział Steve cicho. -Jeśli to jest pilotowany statek kosmiczny, który nie odpowiadając na sygnały zmierza w naszą stronę, nie wolno nam ryzykować.
– Chcesz, żebym wydał decyzję zniszczenia go?
– Odpowiadasz za bezpieczeństwo załogi. Nie będę niczego podpowiadał, ale radzę posłużyć się komputerem. On rozważy sprawę bezstronnie.
– Dobrze! – Kamil sięgnął po mikrofon. – Proszę wywołać program „spotkanie w próżni" i podać wszystkie dane, jakimi dysponujemy. Wynik analizy przekazać do sterowni.
Odstawił mikrofon i spojrzał na Steve'a, a potem na ekran, gdzie obraz ścigającego astrolot obiektu urósł do tego stopnia, że widać było na jego powierzchni gęstą sieć żyłek czy pęknięć, oplatającą meduzowaty kształt. Obserwując przez chwilę ekran, Kamil odniósł wrażenie, że bryła pulsuje powoli jak gdyby spłaszczając się i pęczniejąc na przemian.
Na monitorze pojawił się krótki tekst:
„Brak pewności bezpieczeństwa astrolotu. Decyzja optymalna: zniszczyć" – przeczytał Kamil głośno.
– Widzisz – powiedział Steve. – Trzeba to zrobić.
Kamil, trzymając się oparcia fotela, ostrożnie usadowił się obok Steve'a. Spojrzał na ekran. Na jego skraju żarzył się wiśniowy obłok.
– Spójrz – powiedział prawie bezgłośnie, ale Steve go usłyszał.
– To on… – powiedział Steve, patrząc na to, co było przed chwilą nieznanym obiektem kosmicznym. – Dostał się w strumień energii naszych silników głównych. Dochodził nas pod małym kątem i był już dość blisko. Astrolot obrócił się o ten właśnie kąt i…
– Obrócił się! Przypadkiem! Do stu diabłów z takimi przypadkami! – wrzasnął Kamil. – Za dużo tych przypadków!
– Gdyby nie ten manewr, nie wiadomo co by się stało… – mruknął Steve, patrząc na stygnący, zapadnięty i pokurczony jak bryła gorącego żużlu szczątek za rufą. Przyhamowany strumieniem fotonów z dysz astrolotu, teraz wyraźnie pozostawał w tyle.
– Niech to licho! – Kamil ochłonął nieco. – Silniki niesprawne, nawet nie możemy zawrócić i zbadać, co z tego zostało! Czy bardzo zeszliśmy z kursu przez ten dziki manewr?
– Nie – powiedział Steve, zerkając na wskaźniki. – Zepchnęło nas trochę w bok, ale to drobiazg. A jeśli chcesz obejrzeć to z bliska, możemy wysłać patrolówkę. To nie potrwa długo, on jest jeszcze niedaleko.
– Chętnie polecę – Kamil skierował się ku drzwiom, usiłując nie ulecieć pod sufit. – Czy nie można włączyć chociaż silników manewrowych, żeby uzyskać obrót? Nie lubię stanu nieważkości!
– Niestety. Piotr wyłączył cały rozrząd.
W drzwiach sterowni Kamil zderzył się z Idą.
– Nie leć tam – powiedziała, patrząc na niego.
– Dlaczego?
– Nie leć. Nie trzeba ryzykować.
– Czym? Przecież to już martwa, stygnąca bryła materii.
– Nie leć. Wyślij automatyczną sondę. Boję się o ciebie.
– Zgoda – Kamil uległ wreszcie spojrzeniu Idy. -Niech będzie sonda. Pobierze próbkę, może dowiemy się, co to było.
Przygotowanie sondy trwało pół godziny. W tym czasie nawigator wyliczył względną prędkość i położenie zniszczonego intruza.
Sonda wystrzeliła w próżnię, znacząc swój szlak świetlną strugą z jonowych silników. Kamil śledził jej lot na ekranie, dopóki nie zlała się w jedno z ciemniejącą, widoczną już tylko w podczerwieni bryłą. Wyskakujące w okienkach wskaźnika cyfry, oznaczające odległość sondy od celu, zmieniały się coraz wolniej. Radar sondy naprowadzał ją powoli na środek bryły, skąd miała zaczerpnąć próbkę. W kolejnych okienkach pojawiły się zera, tylko dwa ostatnie migotały jeszcze zmieniającymi się liczbami metrów. Gdy w nich także pojawiły się zera, sonda przestała istnieć: potężny błysk radiacji, zarejestrowany przez zewnętrzne radiometry astrolotu, nie pozostawiał żadnych wątpliwości.
– To było z antymaterii! – powiedział Kamil i poczuł, że blednie.
– Wyobraź sobie, że poleciałeś tam patrolówką! – powiedział Steve, patrząc na Kamila.
– Głupstwo. Wyobraź sobie, że to mogło dogonić nasz astrolot… – mruknął Kamil, nie patrząc na nikogo.
Ten diabelski, niesamowity przypadek, który uratował astrolot. Wprost wierzyć się nie chce! Gdyby nie to, byłoby po nas. Nie przyszłoby nam nigdy do głowy wykorzystanie silników astrolotu jako broni zaczepnej. Strzelalibyśmy antymaterią, dopóki ktoś nie wpadłby na pomysł, że trzeba użyć zwykłego pocisku. A wtedy on byłby za blisko: anihilacja takiej masy w pobliżu astrolotu oznaczałaby naszą zagładę od samego choćby promieniowania!
Czym był „intruz z antyświata", który odszukał nas wśród pustki i gonił, by nas zniszczyć? Czy był kierowany świadomą myślą? Czy zniszczenie nas było celem jego pogoni? Jeśli tak, to był martwym pociskiem, bo sam mógłby też ulec unicestwieniu. A jeśli był statkiem obcych istot? W takim razie trzeba by założyć, że i one nie wiedziały o tym, iż jesteśmy zbudowani z innych atomów. Prawdy nie dowiemy się pewnie już nigdy.
Jakże wdzięczny jestem Idzie, że odwiodła mnie od myśli o locie rakietą patrolową! To był przypadek, że usłuchałem jej rady. A przecież z niepowodzenia przy próbie strzelania antymaterią powinienem sam wywnioskować, z czym walczymy! Woleliśmy przyjąć, że nasz przeciwnik dysponuje osłoną przeciwko antyprotonom!
Nie mogę jednak uwierzyć w ten przypadek. Awaria rozrządu, która w swych skutkach ratuje nas od zguby.
Jeśli przyjmiemy, że jest wśród nas ktoś, kto zna Kosmos lepiej niż my, jeśli wiedział, czym grozi spotkanie z meduzowatym przybyszem, cóż mógłby przedsięwziąć – nie mogąc wprost powiedzieć nam, jak należy postąpić? Musiał stworzyć przypadek.
Kto zna na tyle dobrze automatykę statku, by zrobić coś takiego? By osiągnąć precyzyjny manewr, psując coś w układzie sterowania? Piotr? Czy Brian? A może Krystyna? Idą?
Piotr był przez cały czas z nami, potem poszedł na dół, do sekcji napędu. Nie miałby czasu na skorzystanie z komputera. A bez komputera, manipulując na oślep silnikami, niczego by nie zdziałał. Nie ma tam na dole nawet ekranu optycznego, przy pomocy którego mógłby skontrolować skutek manewru silnikami.
Brian? Owszem, zna doskonale automatykę. Gdzie był, gdy my w sterowni zastanawialiśmy się nad planem postępowania? Mógł być przy którymkolwiek z zapasowych stanowisk nawigacyjnych, wyznaczył schemat manewru, a potem, manipulując gdzieś w obwodach automatyki, zrobił to, co było potrzebne, by cztery silniki zamilkły na pewien czas, asymetryzując napęd. A potem, gdy astrolot skierował swe dysze w odpowiednią stronę, wystarczyło zewrzeć dwa punkty w obwodzie sterowania, by pozostałe silniki ryknęły na trzech czwartych pełnego ciągu.
Teraz dopiero zaczynam rozumieć, co stało się wtedy, gdy pękła rura z ciekłym sodem i opary frigenitu wypełniły halę wymienników. To Brian przecież, bez skafandra izolacyjnego, bez maski nawet, dotarł do nieprzytomnego Piotra! Tego nie mógł zrobić z w y k ł y człowiek! Nawet oczy nie zaszły mu łzami, podczas gdy nas frigenit dusił już przy samym wejściu do zagazowanego pomieszczenia…
W wąskim przejściu za szafami pełnymi zapasowych podzespołów panował półmrok, więc Roastron IV musiał przyświecić sobie ręczną latarką. Bez trudu odnalazł na podłodze uchwyt włazu. Pociągnął ku górze stalowy kabłąk. Kwadratowa płyta uniosła się, odkrywając zejście do maleńkiego pomieszczenia. Roastron IV zszedł po drabinie w dół i włączył oświetlenie. Zamknął starannie właz i sięgnął do ściennej szafki.