Выбрать главу

„Ależ tak! Oczywiście: Lacus Mortis, Jezioro Śmierci! Sympatyczna całkiem nazwa, a przy tym – jakże efektowna w tego rodzaju opowieściach! – domyślił się Kamil. – Co to za bzdury".

Po chwili jednak przypomniał sobie, że bzdury te przeczytał jednym tchem, a nawet z całą powagą zastanawiał się w czasie czytania nad niektórymi sytuacjami, w jakich znalazł się bohater noweli.

,,Do licha! – pomyślał Kamil. – Wolałbym już takie zadanie niż to tutaj… Ten Jan miał przynajmniej konkretnych przeciwników: bandę oprychów, działających w zupełnie określonym celu. Ale są i podobieństwa samych sytuacji. Zarówno tam, jak i tu chodziło o sprawę najwyższej wagi: o panowanie nad światem. Z tym, że ten świat, który wymyka się spod mojej władzy, to astrolot… Poza tym sytuacja Jana była znacznie korzystniejsza. Wprawdzie, podobnie jak ja, nie wiedział właściwie, o co chodzi, ale mógł przynajmniej liczyć na czyjąś pomoc z zewnątrz. A ja – nie mam nawet tutaj, na statku, pewnego sprzymierzeńca".

Kamil po prostu zazdrościł bohaterowi przeczytanej noweli. Zazdrościł mu prawdziwego, konkretnego przeciwnika, którego można podstępem unieszkodliwić… Albo po prostu dać mu w łeb! A tu? Do diabła z takim „kryminałem"! Tu chodzi o bezpieczeństwo dwustu przeszło osób i o powodzenie wyprawy.

12

Gdy Kamil, jak codziennie w czasie kontroli stanowisk, wszedł do sterowni, piloci wyglądali na szczególnie czymś zainteresowanych. Na tle ekranów widać było tylko zarysy ich głów, a światła w kabinie wygaszono, co świadczyło o tym, że wypatrują czegoś uważnie na ekranach.

– Jest, widzicie? – Kamil wskazał jakiś ciemny punkt na ekranie. – Nie leży na naszym kursie, a gdyby nawet… Jest niewielki, rozsypie się w polu ochronnym…

– Co tam macie ciekawego? – Kamil spojrzał na ekran między głowami patrzących.

– Nic nadzwyczajnego – powiedział Steve. – Chyba bolid albo maleńka planetoida, należąca jeszcze do układu Tamiry. Okrąża ją po bardzo odległej orbicie i porusza się niezmiernie wolno w tej samej płaszczyźnie, co obie planety układu. Nie powinna sprawić nam kłopotu, miniemy ją w odległości kilku tysięcy kilometrów.

Kamil przyglądał się chwilę maleńkiemu punkcikowi, nie odcinającemu się wyglądem od reszty dalekich gwiazd nieba. Sam nigdy nie odróżniłby tego światełka od tysięcy innych, migocących na ogromnym ekranie. Wiedział jednak, że laserowy lokalizator, nie ulegający złudzeniom płaskiej perspektywy, wyłuskał bezbłędnie ten punkcik spośród innych i zasygnalizował pilotom obecność bliskiego stosunkowo okrucha materii w bezmiarze otaczającej próżni.

– Zignorujemy chyba ten drobiazg… – mruknął Steve na wpół do siebie.

– Oczywiście. Nie przeszkadza nam przecież – powiedział Kamil i odwrócił się ku wyjściu. W drzwiach zderzył się z Piotrem, który zajrzał tu także.

– Coś nowego? – spytał Piotr, mijając Kamila.

– Mała planetoida Tamiry – wyjaśnił Kamil i skierował się do kabiny radiowej.

Krystyna czytała książkę. Kamil podszedł i dotknął jej ramienia. Popatrzyła na niego i przecząco pokręciła głową. Kamil zrozumiał: miało to oznaczać, że nikt nie próbował naprawić przerwanego połączenia.

– A komputer? – spytał Kamil.

– W porządku. Nie zauważyłam żadnych niepokojących objawów. Odbiorniki także milczą.

Kamil kolejno wstąpił jeszcze do sekcji komputerów i do ambulatorium, porozmawiał chwilę z Adamem, a potem skierował się do sekcji napędu. Po drodze, mijając drzwi windy, zauważył, że jest ona w ruchu. Zdziwiło go to trochę. Kto i po co uruchomił dźwig ciągu ewakuacyjnego?

Dźwigiem tym można było dotrzeć do doków mieszczących rakiety zwiadowcze i ratunkowe. Kamil, zaintrygowany nieco, otworzył drzwi sąsiedniego szybu i wszedł do klatki drugiej windy. Ruszyła szybko w górę i wyniosła go na galerię dziobową. Wyszedł na szeroki, słabo oświetlony, pierścieniowaty korytarz, z którego promieniście rozchodziły się kanały prowadzące do wyrzutni rakiet średniozasięgowych. Spojrzał na drzwi pierwszej windy. Były zamknięte, pusta klatka dźwigu stała za nimi. Spojrzał w lewo i w prawo, lecz w widocznym stąd łuku galerii nie było nikogo. Powoli przeszedł wzdłuż szeregu zaryglowanych drzwi prowadzących do komór startowych.

Nagły krzyk, odgłosy uderzeń i szamotania, głuchy łoskot upadającego ciała rozległy się gdzieś po przeciwległej stronie galerii. Kamil pobiegł tam.

Za zakrętem, na zewnętrznej ścianie, wyłonił się oświetlony zarys odsłoniętego włazu, a na jego tle dwie tarzające się, splecione postacie. Jedna z nich była ubrana w skafander próżniowy. Drugą Kamil rozpoznał bez trudu po krótkiej, szczeciniastej czuprynie.

– Brian! – krzyknął Kamil, podbiegając. – Co tu się dzieje?

Brian, który wyraźnie górował nad przeciwnikiem, uniósł głowę i widocznie rozluźnił chwyt dłoni zaciśniętych na fałdzie skafandra leżącego pod nim człowieka, bo ten wyrwał się, wyśliznął i jednym skokiem dopadł drzwi włazu. Zniknął za nimi.

Brian wyprostował się, spojrzał na zamykający się właz i otrzepał machinalnie ubranie.

– Co tu się dzieje? – powtórzył Kamil.

– Widziałem, jak wsiadał do windy. Był ubrany w skafander. Przyjechałem tu za nim – wyjaśnił Brian. -Po tej historii z nadciętą izolacją staram się uważać na tych, którzy kręcą się, gdzie nie powinni. On rzucił się na mnie i powalił. Ściskał mi głowę rękami, a wzrok miał zupełnie obłędny.

Brian podszedł do stalowych drzwi i uderzył w nie pięścią.

– Teraz nie ma sposobu wywlec go stamtąd. Chyba, że palnikiem…

– Kto to był?

– Jak to, nie poznałeś? Przecież to Piotr. Pojęcia nie mam, czego tu szukał!

– Patrz! On chce wystartować patrolówką! – Kamil podbiegł do drzwi, wskazując żółte, migające rytmicznie światło, które zapaliło się nad nimi.

– Rzeczywiście… Oszalał chyba!

– Chodźmy! – Kamil pchnął Briana w stronę włazu sąsiedniej komory startowej.

– Co chcesz zrobić? Gonić go?

Odpowiedź Kamila zagłuszył łoskot silnika startującej rakiety. Bez słowa rozwarli właz i spiesznie podbiegli do rakiety ratunkowej leżącej na torze startowym. Właz zatrzasnął się samoczynnie, silniki zagrały ogłuszającym rykiem pełnego ciągu. Zanim jeszcze Kamil zdążył dobrze przymocować się do fotela, rakieta kierowana wprawnie przez Briana wyrwała ostro w przestrzeń i zataczając szeroki łuk oddaliła się od astrolotu.

– Tam! – Kamil pokazał na ekranie pomarańczowy punkt. To był wylot dysz rakiety, którą uciekał Piotr. -Wariat! Wariat! – powtarzał, wpatrując się w ekran.

Brian tylko skinął głową, zaciskając dłonie na dźwigniach sterowniczych. Kamil czul, jak przyspieszenie narasta do niebezpiecznej granicy. Spojrzał na wskaźnik. W pierwszym okienku paliła się czerwona czwórka, a w drugim, po przecinku, kolejno zapalały się coraz to większe cyfry. Kamil poczuł, że ciężar własnego ciała gniecie go ponad wytrzymałość. Wydał jakiś nieartykułowany dźwięk i wtedy dopiero poczuł, że Brian zmniejszył ciąg co najmniej o połowę.

– Nie rób takich rzeczy! – wychrypiał. – Zerwałeś plombę bezpieczeństwa, to mogło skończyć się fatalnie. Przy takich przyspieszeniach można stracić panowanie nad rakietą!

Spojrzał na twarz Briana i zdumiał się. Pierwszy Automatyk nawet nie skrzywił się, nawet nie pobladł na twarzy, jakby udar przeciążeniowy nie wywarł na nim najmniejszego wrażenia.