Astrolot doprowadzimy do celu we dwoje z Piotrem. Mamy dostateczne doświadczenie i umiejętności. Mogłeś przekonać się, co potrafimy, mimo że dysponujemy tylko niedoskonałym ludzkim ciałem.
Jestem pewna, że nasi bracia odprowadzą astrolot z powrotem na właściwy szlak w kierunku Hares. Będziecie kontynuować swą podróż, nie wiedząc, gdzie znajdują się nasze planety. A kiedyś, może niedługo, nasi bracia nabiorą do was zaufania i wówczas będziemy mogli złożyć sobie wzajemne wizyty oficjalne… Teraz chyba rozumiesz, że powinieneś zrezygnować z oporu. Astrolot jest pod naszą kontrolą. To dla nas jedyna szansa powrotu. Musisz to zrozumieć i usprawiedliwić nas…
– Nie mogę was usprawiedliwić ani zrozumieć. Dla mnie jesteście przestępcami. Muszę oceniać was z punktu widzenia ludzkich praw – powiedział Kamil, patrząc ponuro i nienawistnie na dziewczynę, która teraz była tylko wrogiem.
– A czy ty sam, znalazłszy się wśród obcych istot, nie zrobiłbyś wszystkiego, co możliwe, by powrócić do swoich? Czy zważałbyś na prawa i zasady moralne obowiązujące w obcym ci świecie?
– Jesteście mordercami! Zawładnęliście bezprawnie ciałami żywych ludzi.
– Mylisz się. Myśmy jedynie wypożyczyli je. Od ciebie tylko zależy, czy będziemy mogli je zwrócić właścicielom.
– Jak to? Przecież oni…
– Oni są tutaj! – Idą wskazała palcem na siebie. – Ich świadomość jest wyłączona, podobnie jak świadomość tych członków załogi, których wprowadziliśmy w stan uśpienia. Potrafimy to zrobić z każdym człowiekiem: stłumić jego świadomość i wstąpić naszą osobowością w jego ciało. Możemy przy tym w pełni korzystać z jego pamięci. To jedyna umiejętność, którą przeważamy nad wami. We wszystkim innym, dopóki znajdujemy się w ludzkich postaciach, jesteśmy tacy sami jak zwykli ludzie, mamy te same fizyczne możliwości i ograniczenia, chociaż posiadamy większy zasób doświadczeń i wiedzy o Kosmosie. Czy mielibyśmy nie skorzystać z tej przewagi nad wami, mając na celu wykorzystanie niepowtarzalnej dla nas szansy?
– Więc… tych dwoje… istnieje nadal?
– Tak. I dlatego, choć mógłbyś zabić mnie i Piotra, nie zrobisz tego, bo zabiłbyś ich także. Oni są jakby naszymi zakładnikami, dają nam gwarancję bezpieczeństwa.
– Nie zamierzam nikogo zabijać – powiedział Kamil ze złością. – Ale przy pierwszej okazji unieszkodliwię was. Po to przecież tu jestem. Jeślibym miał poddać się bez próby oporu, moja obecność w astrolocie byłaby pozbawiona sensu!
– Posłuchaj mnie. Opowiem ci, jak było. Może, gdy to usłyszysz, inaczej spojrzysz na naszą sytuację. Zrozumiesz, że musieliśmy postępować od początku właśnie tak…
Zdarzyło się to dziesięć lat przed wyruszeniem wyprawy. Nasz statek kosmiczny dotarł w rejon zewnętrznych planet Układu Słonecznego i wszedł na orbitę stacjonarną wokół jednego z księżyców Neptuna. Ziemskie rakiety docierały tu bardzo rzadko, więc miejsce było dość bezpieczne. Stąd wyruszały ku Ziemi i innym planetom układu maleńkie, trudne do wykrycia przez ludzi rakiety rozpoznawcze. W czasie gdy jedna z nich
penetrowała różne okolice na powierzchni Ziemi, jej macierzysty statek przestał istnieć: potężna eksplozja zamieniła go w rozwiewający się w próżni obłok kosmicznego pyłu.
Rakieta rozpoznawcza, zaopatrzona w zapas energii na krótki stosunkowo czas, błądziła przez kilka tygodni po odludnych zakątkach Ziemi kryjąc się przed wzrokiem ludzi.
Dwuosobowa załoga, nie mogąc opuścić rakiety, oczekiwała na pewną zagładę, która musiała nastąpić z chwilą wyczerpania źródeł energii albo nawet jeszcze wcześniej, gdyby ludzie odkryli jej istnienie i przedostali się do wnętrza.
Dla załogi rakiety istniała jednak pewna szansa. Było nią skorzystanie z ludzkich ciał, umożliwiających bytowanie na planecie. Metodą tą, stosowaną już wcześniej jako jeden ze sposobów eksploracji obcych, zamieszkanych planet, można było posłużyć się i teraz dla ratowania osobowości dwóch samotnych istot, osieroconych na dalekiej, obcej Ziemi. Tę szansę istnienia należało wykorzystać.
„Czekamy tu już trzeci dzień – powiedziałam do mojego towarzysza. – To nie jest dobre miejsce, jeśli chcemy zrealizować nasze zamiary…" „Okolica jest odludna i spokojna – odrzekł po chwili. – To też ma swoje dobre strony".
Nasz antygraw spoczywał na dywanie rozkwitających wrzosów, częściowo ukryty wśród niskich krzewów, na samym skraju polany. „Nie możemy czekać dłużej niż kilka dni" – powiedziałam i już w tej samej chwili zrozumiałam, że zdanie to nie miało sensu. Nasze czekanie – tu czy gdziekolwiek – było po prostu koniecznością. Innego rozwiązania już nie było. Utrata łączności ze statkiem-bazą mogła oznaczać tylko jedno: baza przestała istnieć.
Towarzysz nie zareagował na moje słowa..Widocznie pomyślał o tym samym. To było przecież jasne. Sprawdziłam stan akumulatorów. Mogły wystarczyć na podtrzymywanie naszego istnienia jeszcze przez kilka tygodni, ale każdy manewr antygrawu poważnie uszczuplał zapas energii.
„Rejestruję zbliżanie się dwóch osób" – powiedział nagle mój towarzysz. Ja również to spostrzegłam. • Szli wśród drzew, daleko jeszcze, ale zbliżali się do nas. Było już prawie zupełnie ciemno, tylko cienki sierp księżyca rozjaśniał nieco środek polany. „Nie dostrzegą nas – powiedziałam. – Są zbyt zajęci sobą. To chłopak i dziewczyna". Szli, trzymając się za ręce, chłopak przyświecał chwilami latarką.
„To prawie jeszcze dzieci". Mój towarzysz był zawiedziony, lecz mnie olśnił nagle cudowny, zbawienny pomysł. Nadeszła chwila, kiedy rozpoczęło się wszystko: nowa nadzieja – nie tylko istnienia; nadzieja na coś więcej.
„Zapal światła pozycyjne" – powiedziałam.
„Po co? Chcesz… Tych dwoje?"
„Tak. Oni mają przed sobą dużo czasu i wszelkie perspektywy… Poza tym, młodzi ludzie są ciekawi wszystkiego, co nieznane. Zapal światła…"
…Jeszcze chwila. Jeszcze kilka sekund, a znajdą się oboje w zasięgu naszych manipulatorów. Już.
Otworzyłam dyszę. Mgiełka usypiającego gazu otoczyła ich głowy.
W pośpiechu zeskoczyliśmy oboje prosto w zwały kolczastych krzewów. Podrapałam sobie nogi. To było pierwsze wrażenie, którego doznałam jako dziewczyna. Chłopak chwycił moją dłoń i wyciągnął mnie z kępy jeżyn.
„Czy uruchomiłeś detonator?" – spytałam już biegnąc za nim w stronę drzew. „Tak, pośpiesz się, jesteśmy za blisko" – powiedział, ciągnąc mnie za rękę. Stłumiony huk, jak dalekie uderzenie piorunu, dogonił nas w sekundę po niebieskawym błysku.
Piotr obejrzał się.
„W porządku" – mruknął i poszliśmy obok siebie leśnym duktem w kierunku osiedla.
14
Roastron IV usłyszał ciche stąpanie. Zwykłe, Judzkie ucho nie zdołałoby uchwycić tego słabego dźwięku, lecz on słyszał je dokładnie. Ktoś zbliżał się od strony wejścia, skradał się wśród labiryntu przejść, w kierunku jego stanowiska. Roastron IV nie odwracał jednak głowy. Czekał.
Kroki były stłumione, nadchodzący miał na nogach miękkie obuwie. Musiał być już bardzo blisko. Lekki, metaliczny zgrzyt i cichy, syczący dźwięk rozległy się tuż za plecami Roastrona. Teraz odwrócił się gwałtownie. Zobaczył za sobą człowieka w masce tlenowej. Za okularami maski dostrzegł parę ciemnych, dużych oczu. W rękach tego człowieka syczała butla ze sprężonym gazem.
Roastron IV rozpoznał słabą woń gazu usypiającego. W jednej chwili przeanalizował sytuację, nie uciekając się nawet do sprzężenia z komputerem. Wstał z fotela i zrobił dwa chwiejne kroki w kierunku napastnika, a potem zgiął nogi i osunął się na stalową płytę podłogi. Człowiek w masce zbliżył wylot zaworu butli do jego twarzy. Roastron IV poczuł powiew gazu. Zamknął oczy i znieruchomiał. Usłyszał kroki odchodzącego. Teraz nie starał się on już stąpać cicho. Szedł szybko, podbiegając nawet, jakby bardzo mu się spieszyło. Roastron leżał jeszcze nasłuchując. Dopiero gdy upewnił się, że trzasnęły drzwi prowadzące na główny korytarz części załogowej, podniósł się i usiadł przy pulpicie kontrolnym.