Выбрать главу

Pierwszy zjawił się Steve. Nadleciał wirolotem od strony rakiety i zatrzymał się w powietrzu o kilkanaście metrów nad głową Mufiego.

– W którym kierunku mógł pójść?! – spytał Steve przez radiotelefon.

Mufi niezdecydowanie wskazał ręką przypuszczalny kierunek. Steve, prowadząc wirolot na małej wysokości, przepatrywał skalisty stok.

– Nigdzie go nie widzę – powtarzał co chwila. Potem dostrzegł kilka osób, podążających z różnych stron na wezwanie Mufiego. Kierując z góry ich ruchami, zorganizował tyralierę, która idąc trawersem przeczesywała stok na szerokości kilkuset metrów.

Anna pierwsza dostrzegła zaginionego. Leżał nieco poniżej miejsca, w którym oczekiwał go Mufi. Steve nie mógł widzieć go z góry, gdyż skała w tym miejscu była silnie przewieszona i zasłaniała cześć stoku.

Nie wyglądał na potłuczonego, skafander miał nie uszkodzony, ale był nieprzytomny. Steve wylądował w pobliżu, na niezbyt stromej pochyłości. Piotr i Mufi wnieśli Enrica do wnętrza kabiny wirolotu.

– Żyje – stwierdził Steve. – Oddycha miarowo, tętno normalne. Zabieram go do rakiety.

Grupa geologiczna powróciła do swej pracy, a Mufi zszedł w dół do pozostawionego łazika. Nim zdążył uruchomić silnik, w uchu zabrzęczała mu słuchawka radiotelefonu. Na fali ogólnego wywołania Piotr zawiadamiał o zniknięciu swego podopiecznego.

Kamil był wściekły. Na zwołanej następnego dnia odprawie załogi najpierw zwymyślał winnych, a potem wszczął śledztwo.

– Dwie osoby uległy identycznym wypadkom, polegającym na trwałej utracie przytomności. Wyklucza się chemiczne zatrucie organizmu. Brak także śladów obrażeń zewnętrznych i zauważalnych zmian w organach wewnętrznych – poinformował zebranych Bunn.

– Tym niemniej żadnej z ofiar nie udało się przywrócić przytomności. Wydaje się, że życiu ich nic nie zagraża, ale wyczerpaliśmy wszystkie dostępne środki, by obudzić ich świadomość. Bardzo ważną sprawą jest ustalenie okoliczności obu wypadków. To może dopomóc w wyjaśnieniu istoty i przyczyny ich stanu.

Na polecenie Kamila Mufi przedstawił jeszcze raz dokładnie przebieg wydarzeń. Potem mówił Piotr:

– Na wezwanie Mufiego pospieszyliśmy obaj z Tedem we wskazanym przez niego kierunku. Po kilku minutach dostrzegliśmy wirolot i usłyszeliśmy polecenie Steve'a, by przeszukiwać teren po drodze. Szliśmy przez pewien czas z Tedem równolegle, dzieląc się uwagami przez radiotelefon. Kiedy Anna znalazła Enrica, tyraliera rozwinęła się i wszyscy podążyliśmy najkrótszą drogą na miejsce wypadku. Później przenoszono Enrica do wirolotu, a po jego odlocie, gdy wszyscy zaczęli się rozchodzić, stwierdziłem, że Teda nie ma. Zawołałem go kilkakrotnie przez radiotelefon, a potem wezwałem pomoc. Znaleźliśmy go w najmniej spodziewanym miejscu, o dwieście metrów w dół stoku, w kierunku mojego łazika. Widocznie wracał po coś do pojazdu.

Poszczególni uczestnicy niefortunnej wyprawy geologicznej dyskutowali dość długo, każdy z nich miał własną koncepcję, ale żadna nie wyjaśniała tego, co się zdarzyło.

– Jedno jest oczywiste – podsumował Kamil. – Oba wypadki utraty przytomności zdarzyły się w chwili, gdy ich ofiary były same. Poleciłem wyraźnie: poruszać się w terenie parami. Zwracam uwagę na konieczność ścisłego wykonywania rozkazów. Doktorze, czy brałeś pod uwagę możliwość zakażenia wirusowego?

– Owszem, ale nie wykryłem dotąd żadnych nieznanych wirusów w organizmach poszkodowanych. W atmosferze i glebie planety także nie znaleźliśmy żadnych żywych organizmów – wyjaśnił Bunn.

– Jakie czynniki poza tymi mogłyby wchodzić w rachubę?

Bunn rozłożył ręce.

– Nie wiem. Zwitalizowałem kilku specjalistów, badali Teda i Enrica. Też niczego nie ustalili. Zadecydowaliśmy, że umieści się ich w przetrwalniku, to na pewno im nie zaszkodzi. Może uda się coś zrobić później, a w najgorszym razie – po powrocie na Ziemię.

– Trudno przyjąć taką metodę – zauważył Kamil z niezadowoleniem. – Jeśli przypadki tej dziwnej śpiączki będą powtarzać się częściej, dolecimy do celu bez załogi.

Padło tutaj po raz pierwszy słowo „śpiączka", które później zostało przyjęte jako umowne określenie stanu, w jakim znaleźli się dwaj uczestnicy ekspedycji ku Zimnej Gwieździe.

Dla ostrożności Kamil zarządził, by podczas prac na planecie używać próżniowych skafandrów, całkowicie izolujących organizm od otoczenia.

Górska wędrówka była dla Roastrona IV niezwykle wyczerpującym przedsięwzięciem. Nie był przygotowany do tego rodzaju wypraw, wymagających natężenia uwagi i koordynacji ruchów. Poza astrolotem czuł się zupełnie źle.

Na domiar złego, towarzyszący mu geolog narzucał tak ostre tempo marszu, że Roastron IV z trudem nadążał, potykając się co chwila na stromiźnie usianej okruchami skał. Czuł, że w jego prawej nodze dzieje się coś niedobrego, ale nie miał nawet chwili czasu, by sprawdzić, co się stało. Wreszcie, korzystając z krótkiego postoju, gdy geolog zainteresował się kolejnym znaleziskiem, Roastron IV wśliznął się w przesmyk między dwoma ogromnymi głazami. Kluczył w skalnym labiryncie tak długo, aż upewnił się, że geolog nie znajdzie

go przypadkowo, i dopiero tutaj mógł zająć się swoją nogą. Niewiele jednak zdziałał, brakowało mu bowiem pewnych informacji, których uzyskanie wymagało sięgnięcia do pamięci komputera.

Po kilku minutach, naglony przez geologa radiowymi wezwaniami, musiał w pośpiechu wciągać but i utykając lekko na prawą nogę wlec się dalej, w górę. Przez całą drogę próbował wymyślić cokolwiek, co pozwoliłoby mu zaniechać dalszej wędrówki, ale wiedział, że nie może tego zrobić. Musiał grać swoją rolę tak, jak mu przykazano. Nie mógł w żaden sposób zdradzić się ze swą nieporadnością. Wiedział, że w każdej sytuacji musi być samowystarczalny, nie mógł liczyć na nikogo i na nic. W czasie kilku godzin wędrówki wielokrotnie jeszcze odczuwał niesprawność prawej nogi, ale starał się tego nie okazywać. Nie wolno mu było dopuścić do interwencji lekarza, a tym bardziej – do rentgenowskiego prześwietlenia uszkodzonej nogi. Zdjęcie rentgenowskie zdradziłoby go od razu, Roastron IV wiedział, kiedy i przed kim jedynie wolno mu ujawnić swą tożsamość. Utykał więc w sposób jak najmniej widoczny i robił dobrą minę, gdy towarzysz patrzył na niego. Zdawał sobie sprawę, że wspinaczka nie potrwa długo, i ocenił, że starczy mu energii, by wytrwać do końca…

Teraz, gdy znalazł się na powrót w astrolocie, postanowił potajemnie dokonać tu kilku usprawnień, które w przyszłości pozwoliłyby mu łatwiej wykonywać powierzone zadania. Wybrał ze schowka narzędzia, schował do torby zwój cienkiego przewodu i ruszył w kierunku sektora mieszczącego urządzenia łączności zewnętrznej.

Dość dokładne badania środowiska planety Kappa przeprowadzone po wypadkach geologów nie wykazały obecności żadnych czynników podejrzanych o spowodowanie tajemniczej „śpiączki". Trudno powiedzieć, czy było to skutkiem zarządzonych przez Kamila środków ostrożności, jednak nikomu już nie przytrafiła się na planecie żadna niebezpieczna przygoda. Orbitę Kappy opuścił astrolot z pełnym kompletem pasażerów, choć dwóch spośród nich żyło – jak wyraził się lekarz Bunn – tylko teoretycznie. Ofiary śpiączki odłożono do przetrwalników z nadzieją przywrócenia ich wkrótce do normalnego stanu; choć nikt nie potrafił na razie zaproponować jakiegokolwiek na to sposobu.

Osoby, których świadoma obecność w czasie lotu była zbędna, także powróciły do przetrwalników. Pełniąca służbę załoga podróżna miała przed sobą jeszcze niecałe trzy miesiące pracy, po których nastąpi wymiana obsady. Przed startem w dalszą drogę Kamil zarządził dokładny przegląd zewnętrzny astrolotu, kazał przetestować wszystkie urządzenia nawigacyjne i układy zabezpieczeń i dopiero po odebraniu szczegółowych meldunków od specjalistów wydał rozkaz startu.