– To było z antymaterii! – powiedział Kamil i poczuł, że blednie.
– Wyobraź sobie, że poleciałeś tam patrolówką! – powiedział Steve, patrząc na Kamila.
– Głupstwo. Wyobraź sobie, że to mogło dogonić nasz astrolot… – mruknął Kamil, nie patrząc na nikogo.
Ten diabelski, niesamowity przypadek, który uratował astrolot. Wprost wierzyć się nie chce! Gdyby nie to, byłoby po nas. Nie przyszłoby nam nigdy do głowy wykorzystanie silników astrolotu jako broni zaczepnej. Strzelalibyśmy antymaterią, dopóki ktoś nie wpadłby na pomysł, że trzeba użyć zwykłego pocisku. A wtedy on byłby za blisko: anihilacja takiej masy w pobliżu astrolotu oznaczałaby naszą zagładę od samego choćby promieniowania!
Czym był „intruz z antyświata", który odszukał nas wśród pustki i gonił, by nas zniszczyć? Czy był kierowany świadomą myślą? Czy zniszczenie nas było celem jego pogoni? Jeśli tak, to był martwym pociskiem, bo sam mógłby też ulec unicestwieniu. A jeśli był statkiem obcych istot? W takim razie trzeba by założyć, że i one nie wiedziały o tym, iż jesteśmy zbudowani z innych atomów. Prawdy nie dowiemy się pewnie już nigdy.
Jakże wdzięczny jestem Idzie, że odwiodła mnie od myśli o locie rakietą patrolową! To był przypadek, że usłuchałem jej rady. A przecież z niepowodzenia przy próbie strzelania antymaterią powinienem sam wywnioskować, z czym walczymy! Woleliśmy przyjąć, że nasz przeciwnik dysponuje osłoną przeciwko antyprotonom!
Nie mogę jednak uwierzyć w ten przypadek. Awaria rozrządu, która w swych skutkach ratuje nas od zguby.
Jeśli przyjmiemy, że jest wśród nas ktoś, kto zna Kosmos lepiej niż my, jeśli wiedział, czym grozi spotkanie z meduzowatym przybyszem, cóż mógłby przedsięwziąć – nie mogąc wprost powiedzieć nam, jak należy postąpić? Musiał stworzyć przypadek.
Kto zna na tyle dobrze automatykę statku, by zrobić coś takiego? By osiągnąć precyzyjny manewr, psując coś w układzie sterowania? Piotr? Czy Brian? A może Krystyna? Idą?
Piotr był przez cały czas z nami, potem poszedł na dół, do sekcji napędu. Nie miałby czasu na skorzystanie z komputera. A bez komputera, manipulując na oślep silnikami, niczego by nie zdziałał. Nie ma tam na dole nawet ekranu optycznego, przy pomocy którego mógłby skontrolować skutek manewru silnikami.
Brian? Owszem, zna doskonale automatykę. Gdzie był, gdy my w sterowni zastanawialiśmy się nad planem postępowania? Mógł być przy którymkolwiek z zapasowych stanowisk nawigacyjnych, wyznaczył schemat manewru, a potem, manipulując gdzieś w obwodach automatyki, zrobił to, co było potrzebne, by cztery silniki zamilkły na pewien czas, asymetryzując napęd. A potem, gdy astrolot skierował swe dysze w odpowiednią stronę, wystarczyło zewrzeć dwa punkty w obwodzie sterowania, by pozostałe silniki ryknęły na trzech czwartych pełnego ciągu.
Teraz dopiero zaczynam rozumieć, co stało się wtedy, gdy pękła rura z ciekłym sodem i opary frigenitu wypełniły halę wymienników. To Brian przecież, bez skafandra izolacyjnego, bez maski nawet, dotarł do nieprzytomnego Piotra! Tego nie mógł zrobić z w y k ł y człowiek! Nawet oczy nie zaszły mu łzami, podczas gdy nas frigenit dusił już przy samym wejściu do zagazowanego pomieszczenia…
W wąskim przejściu za szafami pełnymi zapasowych podzespołów panował półmrok, więc Roastron IV musiał przyświecić sobie ręczną latarką. Bez trudu odnalazł na podłodze uchwyt włazu. Pociągnął ku górze stalowy kabłąk. Kwadratowa płyta uniosła się, odkrywając zejście do maleńkiego pomieszczenia. Roastron IV zszedł po drabinie w dół i włączył oświetlenie. Zamknął starannie właz i sięgnął do ściennej szafki.
Szukał w niej czegoś przez chwilę, wreszcie wydobył małą paczuszkę owiniętą aluminiową folią. Rozwinął ją i wysypał na dłoń kilka miniaturowych elementów. Wybrał dwa z nich i ukrył w kieszeni kombinezonu, pozostałe opakował i schował do szafy.
Usiadł na podłodze i rozpiął klamry prawego buta, potem zdjął go, zsunął skarpetkę i obejrzał dokładnie stopę, poruszając nią w różne strony.
W górze, stłumiony stalowym stropem, rozległ się dźwięk sygnalizatora, Roastron wspiął się po drabinie i uniósł klapę. Kusztykając w jednym bucie, przebiegł kilkanaście kroków wśród labiryntu aparatury i zajął miejsce w swoim fotelu. Wcisnął przycisk gotowości. Po chwili głośnik zapowiedział potrójne przeciążenie. Dla Roastrona IV przyspieszenie takie nie miało żadnego znaczenia, wstał więc i poszedł w kierunku swego ukrycia. Prawa noga, szczególnie teraz, przy większym przeciążeniu, funkcjonowała niezbyt sprawnie. Roastron IV założył but i pomyślał, że trzeba będzie zmierzyć sobie ciśnienie obwodowe.
Ostatnio nie był zadowolony ze swego stanu, warunki tutejsze najwyraźniej nie służyły mu, ale nie mógł pokazać tego po sobie. Miał wyraźny rozkaz: nikt nie może odróżnić go od reszty załogi. Wychodząc z kryjówki poczuł, że przyspieszenie wróciło do normy. Zatelefonował do nawigatora i dowiedział się, że przyczyną manewru było wykrycie jakiegoś obiektu ścigającego astrolot. Nastawił się na sprzężenie z komputerem i po chwili znał już wszystkie dane.
„Należy zniszczyć" – pomyślał i po chwili stwierdził, że komputer zdecydował tak samo.
Zmiana przyspieszenia zachwiała Roastronem IV, musiał przytrzymać się oparcia fotela, by nie upaść. Uszkodzona noga ugięła się pod nim.
„Słabnę" – pomyślał i podszedł do tablicy rozdzielczej.
Silniki wciąż jeszcze były wyłączone. Steve siedział przed pulpitem i słuchał muzyki z maleńkiego kieszonkowego krystalofonu. Gdy Kamil wszedł do sterowni, pilot ściszył muzykę i odwrócił się wraz z fotelem.
– Jeszcze szukają uszkodzenia – powiedział wskazując na wygaszony pulpit kontrolny. – Pierwszy raz w życiu widziałem coś takiego!
– Co takiego? – Kamil usadowił się obok pilota.
– Tak precyzyjny przypadek.
Kamil spojrzał na Steve'a. Ich oczy spotkały się.
– Tak… – powiedział Kamil, rozglądając się po sterowni – mnie także nie podoba się ten przypadek. Podobnie jak szereg innych przypadków, które zdarzyły się w tym astrolocie od chwili startu z Kappy.
Zamilkł na dłuższą chwilę, ważąc w myślach decyzję.
– Muszę z tobą pomówić. Trudno, muszę. Dłużej nie można tolerować takiej sytuacji – powiedział wreszcie. – Zakładam, że jesteś normalnym, przyzwoitym astronautą, Steve. Muszę zrobić takie założenie, bo to jedyny sposób, abym mógł z tobą rozmawiać szczerze.
– Zdaje mi się, że to nie ja poprzestawiałem kamery – uśmiechnął się Steve. – Chociaż głowy bym za to nie dał.
– Nie potrafisz również wprowadzać ludzi w stan śpiączki?
– Wiesz, nie próbowałem…
– No, dobrze już, wszystko jedno. Widzisz chyba tak jak ja, że dzieje się coś niedobrego. Jakaś obca siła miesza się w nasze sprawy.
– Obca albo i nieobca… – Steve zmarszczył wysokie, łysiejące czoło.
Był człowiekiem doświadczonym, uczestniczył w kilku lotach do bliskich gwiazd. Dlatego Kamil postanowił zaryzykować i zasięgnąć jego opinii.
– Nie muszę ci chyba mówić, że naszą rozmowę należy traktować jako poufną.
– Rozumiem to. Czy masz jakieś specjalne zadania, instrukcje, na wypadek podobnych sytuacji?
– Zawsze uważałem, że jesteś bardzo bystry… -powiedział Kamil wymijająco.