– Słyszałem, że wysyłają czasem takich… specjalistów. Człowiek lata tyle lat, to i słyszy różne rzeczy -mruknął Steve wstając z fotela i zamykając dokładnie drzwi sterowni. – Czy masz jakieś konkretne poszlaki?
– Właśnie, z tym cała bieda. Podejrzewam za każdym razem kogoś innego.
– Mnie także?
– Chwilami myślałem i o tobie, ale… no, przecież wreszcie muszę komuś zaufać.
– Dobrze – Steve usiadł na powrót w fotelu. – Powiem ci, co ja o tym myślę. Zaczynamy od tego manewru, zakończonego zniszczeniem ścigającego nas obiektu. Taki manewr silnikami musiał być wyliczony przez komputer i zrealizowany przez kogoś, kto doskonale zna automatykę statku. Pojęcia nie mam, jakie motywy kierowały tą osobą. Mógł to być po prostu strach. Nieznane ciało kosmiczne, poruszające się w sposób najwyraźniej celowy, może napędzić strachu nawet doświadczonemu pilotowi. Ale przecież, aby zniszczyć taki obiekt, można po prostu użyć antyprotonów. Żadnemu z nas nie przyszło do głowy, że to może być twór z antymaterii! A zatem ten, kto skierował fotonowe dysze astrolotu na ścigający nas obiekt, musiał wiedzieć, że jest to jedyny sposób zniszczenia go! Strumień fotonów w jednakowy sposób działa na oba rodzaje materii.
– Zniszczenie tego obiektu uratowało astrolot.
– Oczywiście. A wraz z astrolotem uratowało tego, kto tak trafnie zadziałał – powiedział Steve.
– A więc zgadzasz się ze mną, że musi być wśród nas ktoś działający pod wpływem obcej siły?
– Biorę to w rachubę. Ale chcę ci zwrócić uwagę na fakt, że wszystko można wyjaśnić znacznie prościej.
– W jaki sposób?
– Po prostu. Ktoś boi się tej podróży oraz wszystkiego, co może się w niej przytrafić. Chce za wszelką cenę spowodować powrót wyprawy do Układu Słonecznego.
– Dlaczego? Przecież nikogo nie zmuszano do udziału w tej ekspedycji!
– Mogło się komuś odechcieć. Kwestia wyobraźni. Wystarczy wyobrazić sobie, jak daleko jesteśmy od najbliższej gwiazdy, by poczuć się nieswojo.
– Czy i ty odczuwasz to czasem? – Kamil bacznie spojrzał na Steve'a.
– Staram się nie myśleć o tym – Steve zamilkł na dłuższą chwilę. – Ale za każdym razem, gdy opuszczam Ziemię, nie potrafię oprzeć się myśli, że, być może, opuszczam ją na zawsze.
– Zgoda – powiedział Kamil po dłuższym milczeniu. – Czym jednak wyjaśnisz przypadki śpiączki?
– Może to zupełnie odrębna sprawa.
– Nie. Wiem na pewno, że w jednym z przypadków użyto siły wobec osoby, która następnie zapadła na śpiączkę.
Steve zmrużył oczy, zastanawiając się w skupieniu.
– Nie wiedziałem o tym. To zmienia postać rzeczy. Ale to potwierdza przypuszczenie, że ktoś chce zawładnąć astrolotem. Celu tych działań nie odgadniemy tak łatwo. Trzeba skoncentrować się na poszukiwaniu sprawcy.
– Robię to od dawna. – Kamil uśmiechnął się smętnie. – Powinienem właściwie od razu unieszkodliwić wszystkich podejrzanych i byłby spokój.
– Tak nie można – powiedział Steve, kręcąc głową. -Sprawa jest zbyt poważna, by rzucać podejrzenia na oślep. W podobnych przypadkach zawsze przypomina mi się pewna historia, którą opowiadał mi przypadkowy towarzysz dalekiej podróży. To bardzo interesująca historia, i do tego prawdziwa…
– Mamy dużo czasu. Chętnie posłucham.
– Dobrze. Ale to nie będzie zabawna historia.
– Nasza sytuacja też do zabawnych nie należy. Nastrój mamy odpowiedni – westchnął Kamil.
– To, co chcę opowiedzieć, zdarzyło się dość dawno… – rozpoczął Steve.
• Lot dobiegał końca. Na ekranach widniała w całej okazałości jasna tarcza gwiazdy. Hegar, druga planeta układu, była celem naszej podróży.
Zbudzeni niedawno z anabiozy, trochę jeszcze nieporadni, siedzieliśmy właśnie w jadalni: inżynier, którego poznałem jeszcze przed odlotem, starszy mężczyzna o nie znanym mi nazwisku i ja. Rozmawialiśmy oczywiście o planecie Hegar.
– Chyba wszyscy jesteśmy tu po raz pierwszy? – powiedział inżynier traktując to pytanie czysto retorycznie.
Przytaknąłem, lecz trzeci spośród nas pokręcił przecząco głową. Spojrzeliśmy na niego z zainteresowaniem.
– Ja już tu byłem. Dawno wprawdzie i nie na samej planecie, ale na dosyć niskiej orbicie. Na Hegarze nie było wówczas jeszcze nawet pierwszej stacji badawczej.
– Pan leci służbowo? – spytałem.
– Owszem, podobnie jak wtedy. Po pierwszej podróży uznany zostałem za specjalistę od spraw tej planety -uśmiechnął się. – Specjalistę w zakresie kompetencji Kosmopolu.
– A więc jest pan pracownikiem kosmicznej służby śledczej! – ucieszył się inżynier. – Myślę, że skróci nam pan resztę podróży ciekawymi wspomnieniami ze swej pracy!
– Teraz też na pewno nie bez powodu leci pan na Hegar! – dodałem.
Starszy pan uśmiechnął się dobrodusznie.
– Cel podróży jest dość prozaiczny. Mam zadanie zorganizowania tutaj placówki Kosmopolu.
Wyraziliśmy nasze zdziwienie, że już teraz, gdy na planecie zamieszkuje na stałe niewiele ponad tysiąc osób, powstaje potrzeba utworzenia stałej placówki służby śledczej.
– Sądzą panowie, że to zbyt mała społeczność, by mogły w niej wynikać sprawy będące przedmiotem naszego zainteresowania? – funkcjonariusz Kosmopolu popatrzył na nas z powagą. – Nie wzięli panowie pod uwagę dodatkowego obciążenia psychiki ludzkiej, specyfiki bytowania w tych warunkach, na planecie oddalonej od Ziemi o tyle lat światła. Kiedy byłem tu po raz pierwszy, jako oficer dochodzeniowy, sprawa dotyczyła tylko dwóch osób. Jedynych, jakie znajdowały się wówczas w układzie planetarnym.
Przez chwilę milczał, jakby odgrzebując w pamięci minione zdarzenia, a potem zapalił fajkę i mówił dalej:
– Panowie są zbyt młodzi, aby pamiętać owe czasy. Kiedyś mówiono o tym i pisano szeroko. Później umorzono śledztwo, komisja badająca sprawę uznała ją za zakończoną i wkrótce wszyscy o niej zapomnieli. – Posłuchamy bardzo chętnie… – prowokował inżynier.
– Oczywiście, oczywiście – powiedział funkcjonariusz Kosmopolu. – Skoro już zacząłem, opowiem do końca. Sprawa dotyczyła okoliczności tragicznej śmierci dwóch pilotów kosmicznych, stanowiących załogę towarowego fotonowca. Była to jedna z pierwszych wypraw do tego układu, a dokładnie druga wyprawa w rejon planety Hegar. Poprzednia, nie lądując, osadziła na powierzchni planety kilka zasobników ze sprzętem. Druga, o której zamierzam opowiedzieć, miała identyczne zadanie.
Załogę,,Atlanta", jak powiedziałem, stanowili dwaj ludzie, doświadczeni piloci i nawigatorzy. Trzecim „członkiem załogi" był Ambi, robot człekopodobny o dość wysokim jak na owe czasy współczynniku uniwersalności. Po tragicznym finale wyprawy on właśnie, robot Ambi, stał się postacią niezwykle popularną. Pisały o nim wszystkie gazety, jego imię pojawiało się w licznych komentarzach.
„Atlant" bez przeszkód dotarł w rejon Hegar. Ostatni odebrany przez Ziemię meldunek nie budził żadnych niepokojów. W końcowej jednak fazie lotu łączność urwała się i odtąd aż do chwili, gdy do Hegar dotarł następny statek, lecący w kilkumiesięcznej odległości za „Atlantem", nic nie było wiadomo o losach dwóch kosmonautów.
„Cyklop" dotarł do Hegar zgodnie z planem. Bez trudu odnaleziono „Atlanta" na niskiej stosunkowo orbicie stacjonarnej. Był to właściwie wrak statku. Znaczna jego część została poważnie uszkodzona, jak się później okazało, na skutek kolizji z dużym bolidem. Poza tym spustoszenie w części ładunkowej wywołał wybuch materiałów napędowych. Dziwnym zbiegiem okoliczności najmniej ucierpiała część załogowa: poza kilkoma pomieszczeniami, które utraciły szczelność i zostały samoczynnie odcięte od reszty ocalałych kabin, pozostały nienaruszone kabiny mieszkalna i nawigacyjna, podręczny magazyn gospodarczy oraz jedna z trzech wyrzutni do wystrzeliwania awaryjnego ładownika.