Выбрать главу

– Można, ale to tylko trochę przedłuży… – Hubert urwał i uniósł się z fotela. – Do diabła, zrozum wreszcie, że przybycie „Cyklopa" jest sprawą miesięcy! A my zdołamy przetrwać dwa, no może trzy tygodnie! – Można spróbować uruchomić hibernatory – podsunął Artur.

– Nie wystarczy energii na stabilizację temperatury.

Sprawdziłem stan baterii. Dwa miesiące. Potem już tylko dwie świetnie zakonserwowane mrożonki, od razu do trumny.

– Cholera! – Artur z trudem wstał i kulejąc doczłapał do swojego fotela. – Miłe perspektywy. Nasza podróż już naprawdę zbliża się ku końcowi. A tak dobrze szło aż do tej pory!

– Przestań.

– Co „przestań"? Obaj wkrótce przestaniemy. Mówić, oddychać, trząść się ze strachu i w ogóle…

Artur podniósł się i rozcierając stłuczone udo, ruszył do drzwi.

– A ja jednak założę skafander – powiedział.

– Proszę bardzo! – Hubert znów apatycznie zagapił się w pulpit, podpierając głowę rękami. – Mamy szereg możliwości do wyboru.

Odwrócił nieco głowę i próbował uśmiechnąć się do Artura.

– Możemy – ciągnął z powagą – skończyć z powodu nadmiaru dwutlenku węgla, z braku tlenu… Poza tym, mamy jeszcze coś niecoś w apteczce…

Nagle urwał, patrząc, jak Artur wyciąga ze schowka swój skafander próżniowy.

– Czekaj no! – powiedział, powoli cedząc słowa. – Jeśli ty założysz skafander, a ja nie, to będziesz mi truł powietrze i ja pierwszy… O, nie, mój drogi!

– O co chodzi?

– O ładownik.

– Jaki ładownik? Nic nie mówiłeś!

– Jakoś tak… Zapomniałem – Hubert zmieszał się nieco.

– Więc co z tym ładownikiem?

– Jeden został. Na oko – sprawny, bez uszkodzeń.

Stali naprzeciw siebie mierząc się wzrokiem.

To była właśnie chwila, w której uprzytomnili sobie, że oto ich koleżeńska, wieloletnia solidarność rozpada się na dwa odrębne,,ja".

Ładownik był jednoosobową, maleńką rakietką ratunkową, zdolną osiąść na powierzchni planety, lecz nie mogąca wrócić. Na planecie było wszystko, czego tu nie wystarczało: tlen, żywność, energia, elementy do zbudowania prymitywnego schronienia. Poprzednia wyprawa pozostawiła tam cały swój ładunek. Oni mieli zrobić podobnie. Gdyby wszystko przebiegało zgodnie z programem, szykowaliby teraz rakiety do lądowania. Ocalały ładownik był ratunkiem dla jednego z nich. Wystarczyło wyliczyć odpowiedni moment odpalenia i siłę ciągu, aby usiąść na planecie tuż obok zasobników ze sprzętem.

Od tej chwili patrzyli na siebie czujnie i podejrzliwie. Obaj, każdy oddzielnie, sprawdzili orbitę wraku. Była stacjonarna. Komputer nawigacyjny po przełączeniu na rezerwowe zasilanie działał bez zarzutu. Obaj włożyli skafandry próżniowe. Usiedli w swych fotelach. Ich sprawne, a teraz, w obliczu zagrożenia, szczególnie wyostrzone umysły pracowały w skupieniu. Każdy, z nowo obudzoną nadzieją, ważył w myślach szansę przeżycia i obaj nieuchronnie dochodzili do tego samego wniosku: albo ja, albo on! We dwóch nie zdołają uratować się z tej pułapki.

– Gdzie jest pistolet? – powiedział nagle Artur, rzucając się w kierunku schowka.

– Nie fatyguj się. Tutaj go mam – Hubert klepnął się dłonią po udzie. – W kieszeni skafandra.

– Ach tak? Zatroszczyłeś się już…

– Owszem. O własne bezpieczeństwo. Miałeś gorsze wyniki testu samokontroli.

– Bzdura. Tylko o dwie setne punktu. Zresztą -oddaj naboje, będzie wszystko w porządku.

– Daj spokój – Hubert wzruszył ramionami. – Przecież cię nie zastrzelę. Jak sądzisz, co by ze mną zrobili, gdyby znaleźli mnie żywego, na Hegar, a ciebie tutaj z dziurą w głowie?

– Jak chcesz. W każdym razie, dopóki jestem żywy, ty nie odlecisz.

– Bądź spokojny. Ty także nie.

Leżeli znowu w swoich fotelach, ubrani w skafandry, oddychając spokojnie, oszczędnie.

– Obaj mamy klucze do wyrzutni ładownika – powiedział Hubert. – Proponuję, abyśmy je wyjęli z kieszeni i położyli gdzieś tutaj, na widocznym miejscu.

– Nie. Dopóki nie oddasz pistoletu albo naboi, ja nie oddam klucza – Artur mówił coraz głośniej, aż membrany słuchawek w hełmie Huberta zaczynały rzęzić. – Przestańmy się oszukiwać! Żaden z nas ani na chwilę nie pogodził się i nie pogodzi z myślą o rezygnacji z tego diabelskiego ładownika! A przecież można odpalić go bez pasażera i spokojnie, w zgodzie i po koleżeńsku czekać na wspólny koniec!

Sięgnął do kieszeni, wydobył klucz i wsunął w otwór na pulpicie sterowania.

– Zostaw! – Hubert szarpnął go za łokieć.

– A widzisz! Mówiłem. Nie chcesz tego.

– Poczekaj! – Hubert zbliżył się do Artura i położył dłoń na jego ramieniu. – Chcę zaproponować uczciwą grę. Losujmy. Kto przegra – napisze w dzienniku pokładowym odpowiednie oświadczenie…

– Taka loteryjka o drobną stawkę? – burknął Artur szyderczo, chowając do kieszeni klucz. – Nie chcę. Gdy ja wygram, zastrzelisz mnie ze złości.

– Artur! Chłopie, czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, co się dzieje? – Hubert mówił cicho, ze smutkiem. – Co my robimy? Na pierwszy rzut oka można by sądzić, że walczymy o życie, każdy o swoje. Nieprawda! Każdy walczy o śmierć drugiego! Jakie to obrzydliwe, Artur! Jedno życie do podziału na dwóch, trochę mało.

– Dokładnie po pół na osobę – syknął Artur.

– Jak można zapaskudzać sobie te ostatnie dni! Spróbujmy, stary, proszę cię, spróbujmy umrzeć jak ludzie. Przecież to koszmar! Czy nie przyszło ci jeszcze na myśl, że mogę zakręcić zawór powietrza twojego skafandra, gdy zaśniesz? Nikt by mi nie dowiódł, że to zrobiłem, wystarczyłoby potem opróżnić butlę…

– Sądzę, że zrobiłbyś to z ochotą. Dlatego będę spał osobno. Idę do mojej kabiny.

Artur wstał z fotela, lecz Hubert zagrodził mu drogę.

– Nigdzie nie pójdziesz. Mógłbyś zwiać, gdy zasnę.

– Nie bądź głupi. Żeby odlot miał sens, trzeba dokładnie znać najdogodniejszy moment startu. Inaczej wyląduje się zbyt daleko od miejsca, gdzie leżą zasobniki. – Artur próbował ominąć Huberta, lecz ten odepchnął go zdecydowanie.

– Obaj nie jesteśmy durniami, Arturze – powiedział szyderczo, wyciągając ze szczeliny pod oparciem fotela zwitek perforowanej taśmy. – Komputer powiedział mi to samo, co tobie. Teraz już obaj wiemy, że dogodny moment startu wypada za godzinę i parę minut i powtarza się w trzynastogodzinnych odstępach. Posiedzimy wiec jeszcze trochę razem, a potem możesz sobie iść spać, gdzie chcesz. Ja zostanę tutaj. Ale na dziesięć minut przed następnym terminem optymalnym chcę cię widzieć w twoim fotelu.

Artur wolno wrócił na swoje miejsce.

– Chyba przesadzasz! – warknął. – Aby uruchomić wyrzutnię, trzeba nastawić urządzenie zegarowe tutaj, w sterowni. Ale jeśli chcesz – proszę bardzo, mogę zgodzić się na twoje warunki. Tylko oddaj naboje…

– A masz, niech cię szlag trafi! – Hubert nerwowo wyszarpnął pistolet, rozładował na dłoń i cisnął naboje w stronę Artura. Posypały się po fotelu i podłodze.

Artur zbierał je na czworakach, liczył i wkładał demonstracyjnie, po jednym, do kieszeni skafandra. Potem wyjął wszystkie i jeszcze raz przeliczył.

– Jedenaście! – powiedział. – Jedenaście, słyszysz?!

– Wyjąłem wszystkie.

– Jednego brakuje. Zostawiłeś sobie! – Artur ryczał histerycznie, czołgając się pod fotelem i przepatrując wszystkie zakamarki.

– Oddałem dwanaście.

– Pokaż pistolet.

– Jeszcze czego! Chcesz mieć i to, i to? Nie ma tak dobrze!

– Zaraz zawołam Ambiego, niech on poszuka. Jeśli nie znajdzie, będę pewien, że jeden został u ciebie!

Przez następną godzinę siedzieli bez słowa i bez ruchu.

Rytuał trwał. Na dziesięć minut przed każdym kolejnym momentem dogodnym do startu na planetę zasiadali obaj w fotelach, przed martwymi przyrządami nawigacyjnymi, apatyczni i milczący. Gdy minął właściwy czas, rozchodzili się, każdy w swoją stronę, by nie patrzeć na siebie i nie rozmawiać.