Выбрать главу

Pod koniec podróży porzucił wreszcie te jałowe domysły i postanowił czekać, aż ktoś mu coś wyjaśni. Kiedy głośnik poinformował pasażerów, że do celu podróży pozostało zaledwie trzy godziny, Jan udał się do bufetu. Czuł już nieprzyjemne ssanie w dołku, a na zjedzenie kolacji w księżycowym kosmoporcie wolał nie liczyć. Jeszcze przed odlotem poinformowano go, że będzie miał natychmiastowe połączenie z docelową stacją, wolał więc nie ryzykować, bo nade wszystko nie lubił chodzić spać głodny.

W bufecie było dość tłoczno, nie wszyscy jednak, jak się okazało, siedzieli tu, by coś przekąsić. Nawet nie podsłuchując specjalnie cudzych rozmów, Jan bez trudu dowiedział się o pogłosce, komentowanej żywo przez pasażerów: wczorajszy statek regularnej komunikacji księżycowej przed lądowaniem na Księżycu został uprowadzony przez kilku podróżujących w nim osobników. Według ostatnich wiadomości, otrzymywanych jakoby z Centrali Koordynacji Lotów, statek wylądował w bliżej nie określonym rejonie Księżyca, gdzie opuścili go porywacze, uprowadzając jako zakładnika jednego z pasażerów. Statek, po kilku godzinach postoju, wystartował ponownie i szczęśliwie dotarł do kosmoportu, jednakże o losach uprowadzonego pasażera dotychczas nic nie wiadomo.

Jan z zainteresowaniem słuchał tych relacji. Przypadek porwania rakiety pasażerskiej nie był wprawdzie wydarzeniem bez precedensu – było już kilka prób, niektóre nawet udane, zawsze jednak porywacze, wcześniej czy później, sami oddawali się w ręce władz. Byli to przeważnie ludzie nie zdający sobie w pełni sprawy z warunków panujących na Księżycu, przedstawiający żałośnie niski poziom umysłowy. Jeden na przykład – wydarzenie ponoć autentyczne -usiłował wyskoczyć ze spadochronem z rakiety manewrującej nad powierzchnią Księżyca… Jednakże w tym wszystkim, co mówiono teraz, Jan dostrzegł pewne cechy przemyślanej, dobrze zorganizowanej akcji.

Zanim rakieta wylądowała, Jan wiedział już sporo na temat przebiegu porwania. Porywaczy było czterech, lecz działali w zmowie z kimś jeszcze, kto oczekiwał na nich w umówionym miejscu lądowania. Działali raczej podstępem niż groźbą, używając jedynie środków odurzających, którymi obezwładnili załogę rakiety. Musiał być wśród nich dobry pilot rakietowy, gdyż wylądowali bezbłędnie, bez pomocy kogokolwiek z obsługi statku. Gdy opuścili wraz z zakładnikiem rakietę, okazało się, że zabrali ze sobą, bądź wynieśli poza statek, wszystkie awaryjne ubiory próżniowe, uniemożliwiając w ten sposób pościg.

Odurzeni narkotykami piloci dopiero po kilku godzinach byli w stanie nawiązać łączność z kosmoportem. Wysłane natychmiast rakiety zwiadowcze nie zdołały jednak odnaleźć na terenie wokół rakiety żadnego podejrzanego pojazdu. Załoga jednego z patrolowców odnalazła wprawdzie odciśnięte w pyle koleiny, jednak już w odległości kilku kilometrów od miejsca przymusowego lądowania porwanego statku ślad wkraczał na szlak uczęszczany przez liczne ruchome stacje automatyczne i pojazdy księżycowe, a przy tym właściwości księżycowego gruntu nie sprzyjały tu utrwalaniu się wyraźnych śladów.

Tych ostatnich szczegółów dowiedział się Jan z oficjalnego komunikatu radiowego rozgłośni księżycowej, tuż przed lądowaniem. Komunikat zapewniał ponadto, że poszukiwania są kontynuowane, jak dotychczas jednak bez rezultatu.

Przy odprawie paszportowej skierowano Jana do biura dyspozytora kosmoportu, gdzie dowiedział się, że ze względu na wyjątkową sytuację nie będzie mógł w ciągu najbliższej doby dotrzeć na miejsce przeznaczenia, albowiem wszystkie pojazdy księżycowe oddano do dyspozycji służby śledczej. Jana umieszczono w klitce zwanej szumnie apartamentem dla gości i polecono mu czekać cierpliwie na dalsze polecenia. Nie mając nic lepszego do roboty, usiadł w przydzielonym mu pokoiku i zaczął przeglądać przywiezione z Ziemi czasopisma.

Po kilkunastu minutach zapukano do drzwi. Do pokoju wszedł dyspozytor.

– Przepraszam, jeśli przeszkadzam – powiedział bardzo grzecznie. – Właśnie skończyłem służbę. Pojęcia pan nie ma, co się tutaj działo od wczorajszego wydarzenia. Byłem tak zajęty, że po prostu nie miałem nawet czasu śledzić szczegółów tej afery. Sądzę, że może… pan zechce uchylić rąbka tajemnicy służbowej… To znaczy, oczywiście, żartuję… Po prostu może pan wie coś ciekawego, o czym chciałby pan mówić. Bo tutaj też właściwie niewiele wiemy…

– A skądże ja? – zdziwił się szczerze Jan. -Jeżeli, jak pan mówi, wy tu niewiele wiecie, to ja tym bardziej nie wiem, przecież dopiero co przyleciałem i siedzę tu zupełnie niepotrzebnie, a miałem niezwłocznie zameldować się w stacji B-15.

Dyspozytor uśmiechnął się jakoś dziwnie, milczał przez chwilę, wreszcie ciekawość widać przeważyła.

– Ja pana jeszcze raz przepraszam… Rozumiem, że nie wolno panu z nikim o tych sprawach rozmawiać… Ponieważ jednak major dzwonił dwa razy i pytał o pana, więc domyśliłem się, że przybywa pan do nas w związku ze sprawą porwania.

– Jaki major?

– Major Netz z tutejszej placówki Kosmopolu. Właśnie przed kilkoma minutami dzwonił po raz drugi i powiedział, że już tu leci i żeby pana w żadnym wypadku nigdzie stąd nie wysyłać.

– To chyba pomyłka! Jestem biofizykiem i z tą sprawą nie mam nic wspólnego!

– No, trudno, niczego się od pana nie dowiem… Ale też z pana służbista! – uśmiechnął się dyspozytor, kierując się ku wyjściu. – W każdym razie przekazałem panu polecenie majora. Proszę nie oddalać się z pokoju. Gdy tylko przyleci, skieruję go tu do pana. Dobranoc!

Teraz dopiero Jan zaczął kojarzyć poszczególne niejasne dla niego dotąd wydarzenia w jedną logiczną całość. Jeśli rzeczywiście dyspozytor nie bierze go za kogoś innego, to swój nagły przylot na Księżyc Jan zawdzięcza władzom śledczym, którym widocznie jest tu do czegoś potrzebny, i to najwyraźniej w związku z wczorajszym porwaniem.

Kosmopol ma prawo powoływania do współpracy cywilnych specjalistów z różnych dziedzin – o tym powszechnie wiadomo. Jednakże Jan nie przypuszczał, że może się to odbywać w taki sposób. Ostatecznie mógł sobie wytłumaczyć to wszystko, co dotyczyło sposobu przyzwania go tutaj; mogło chodzić o zachowanie najściślejszej tajemnicy co do jego udziału w akcji przeciw porywaczom. Tylko w żaden sposób nie potrafił znaleźć odpowiedzi na pytanie – po licho im do tego potrzebny biofizyk? A może nie biofizyk, lecz po prostu on, właśnie on, konkretnie Jan L.?

Głośne pukanie wyrwało Jana z drzemki… Wstał szybko z fotela i powiedział „proszę!". Do pokoju wszedł nieduży, energiczny mężczyzna w cywilnym ubraniu. Bez wstępów wylegitymował się Janowi, potem położył na stoliku przyniesioną plastykową teczkę i usiadł na skraju tapczanu.

– Proszę spocząć, to potrwa dłużej – powiedział, uśmiechając się ledwie dostrzegalnie. – Przepraszani w imieniu Kosmopolu za tę całą maskaradę i za to gwałtowne „porwanie" pańskiej osoby. Mam nadzieję, że wkrótce rozgrzeszy nas pan z tego postępowania. Sprawa jest znacznie grubszego kalibru, niż może pan sobie wyobrazić na podstawie oficjalnych komunikatów. Nie mogę panu w tej chwili wyjaśnić, dlaczego właśnie pana tu sprowadziliśmy. Nie wtajemniczę pana także w kulisy sprawy. Mogę przekazać panu jedynie to, co jest niezbędne dla wykonania zadania, jakie dla pana przewidzieliśmy w naszym planie działania.

Na pewno słyszał pan już trochę o wydarzeniach ostatniej doby. Tu, na Księżycu, nie były one tajemnicą prawie od samego początku, staraliśmy się jednak, aby jak najpóźniej dowiedziano się o nich na Ziemi. To znaczy, aby nie poruszać zbytnio opinii publicznej, dopóki nie chwycimy sprawy mocno w ręce… Były jeszcze i inne powody zachowania tajemnicy, ale o tym już nie mogę mówić. Wielu rzeczy domyśli się pan sam w trakcie wykonywania zadania.