Выбрать главу

Kiedy jednak major znalazł się za progiem, Jan poczuł niedwuznaczne,,mrówki" na grzbiecie…

2

Księżycowy samochód poruszał się dość szybko po przetartym szlaku. Jan, rozparty na tylnym siedzeniu, widział przed sobą – pomiędzy masywnymi korpusami dwóch robotów – wycinek księżycowej panoramy. Nie znał tych okolic, kazał więc jednemu z robotów podawać głośno nazwy mijanych obiektów i widocznych większych kraterów. Robot-kierowca znał je wszystkie doskonale, widać wielokrotnie już przemierzał tę trasę. Drugi robot tkwił bez ruchu obok kierowcy; od czasu do czasu tylko, wymierzonymi, mechanicznymi ruchami, regulował coś na desce rozdzielczej pojazdu.

Jan, który w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin wędrował nieustannie od stacji do stacji, wykorzystywał na drzemkę każdy równiejszy odcinek trasy, gdy pojazd sunął kołysząc się z lekka na miękkich amortyzatorach.

Obudziło go delikatne potrząsanie za ramię. Otworzył oczy i zobaczył pochyloną nad sobą postać robota.

– Przepraszam, panie inżynierze. Jesteśmy przed stacją Arthemis – powiedział robot, otwierając drzwi pojazdu.

Jan sprawdził wskaźnik powietrza, dociągnął pas na swym ubiorze księżycowym i spojrzał pytająco na robota.

– To jedna z najpiękniej położonych baz księżycowych -powiedział robot, jakby cytując przewodnik turystyczny. -Założona w końcu ubiegłego wieku, wielokrotnie modernizowana, służyła jako baza centralna wielu wyprawom selenograficznym, badającym ten rejon powierzchni Srebrnego Globu. Obecnie od dwóch lat jest nie zamieszkana…

– Dobrze, dobrze… – przerwał mu Jan, wysiadając z pojazdu.

Z przyjemnością rozprostował nogi, przeszedł kilkadziesiąt metrów w kierunku stacji i znalazłszy niewielki odłam skalny, przysiadł na nim, by obejrzeć to reklamowane cudo.

Stacja Arthemis wyglądała rzeczywiście malowniczo. Położona na stoku sporego wzniesienia wtapiała się w kamienisty krajobraz. Znaczna część jej powierzchni użytkowej ukryta była w szerokiej, ukośnie biegnącej szczelinie, przecinającej stok. Do wrót stacji wiodła dość stroma, wąska droga, pokonująca w dwóch zakosach wysokość kilkudziesięciu metrów.

Jan wytężył wzrok, chcąc z daleka dostrzec jakiś ślad ludzkiej obecności – błysk światła w przejrzystej kopułce obserwacyjnej, jakiś ruch przy wejściu… Niczego takiego nie wypatrzył, choć przecierał kilkakrotnie hełm irchową

ściereczką i wytężał wzrok. Po kilku minutach zawrócił do pojazdu, wsiadł i kazał jechać. Już w kabinie samochodu spostrzegł, że ma odpiętą jedną z zewnętrznych kieszeni skafandra. Zanim ją zapiął, sprawdził odruchowo zawartość. Brakowało irchy do przecierania szybki w hełmie, ale ponieważ pojazd w pędzie minął właśnie miejsce, gdzie Jan ją zgubił, więc machnął ręką na ten drobiazg.

Dojeżdżali do wrót tunelu śluzowego. Niebieskoszary pył podłoża utrwalił tu dziesiątki śladów różnych pojazdów, odwiedzających stację od chwili jej powstania. Wszystkie ślady były zupełnie wyraźne, jakby pozostawione przed chwilą. Tylko w miejscach, gdzie jedne przecinały drugie, można było stwierdzić, który był późniejszy. Pojazd zatrzymał się przed stalową bramą. Robot-kierowca podszedł do dźwigni zamka i przesunął ją. Na wrotach zapłonęło zielone światło i po chwili odsunęły się one, wpuszczając pojazd do wnętrza.

W komorze śluzy zapłonęło światło. Jan patrzył przez chwilę na wskaźniki małej tablicy rozdzielczej. Ciśnienie i skład powietrza we wnętrzu stacji nie odbiegały od normy. Wskaźnik zapasu ciekłego powietrza wykazywał lekki ubytek poniżej maksymalnego stanu, ale to jeszcze nie świadczyło o obecności Judzi.

Roboty sprawnie wyładowywały swoje skrzynie z przyrządami pomiarowymi. Jan podszedł do obszernych drzwi, wiodących w głąb stacji. Śluza wypełniła się już powietrzem, więc nacisnął przycisk zamka.

Ruszył korytarzykiem w kierunku części mieszkalnej, roboty zaś skierowały się od razu do siłowni, mieszczącej się na niższej kondygnacji, pod poziomem gruntu. Jan znał z grubsza rozkład pomieszczeń stacji Arthemis. Była to jedna z tych, które major Netz zaznaczył na mapie czerwonymi kółkami. Tej mapy Jan oczywiście nie miał, nie miał także planu stacji, ale wbił je sobie w pamięć podczas pierwszej doby pobytu na Księżycu.

Jan odszukał pierwszy z brzegu pokój mieszkalny, wszedł do środka i z ulgą ściągnął skafander.

„Trzeba będzie obejść wszystkie kąty" – pomyślał i ziewnął. Miękki tapczan kusił jednak zbyt mocno. Wyciągnął się na nim z dłońmi pod głową i – „tylko na chwilę" – przymknął oczy.

Gdy je otworzył, zobaczył przed sobą siedzącego na krześle mężczyznę o podłużnej, szczupłej twarzy i okrągłych, bardzo ciemnych oczach. Ta twarz, choć zmieniona upływem lat, była Janowi znana. Prawie natychmiast skojarzył ją z imieniem i nazwiskiem.

– Witam cię w stacji Arthemis – powiedział tamten, a Jan zauważył, że w spoczywającej na kolanie dłoni trzyma mały pistolet.

– Dzień dobry – powiedział Jan spokojnie. – O co chodzi?

– Czyżbyś naprawdę nie wiedział?

– O czym?

– Dobrze, dobrze… Już ja wiem, to wystarczy. Wynoś się stąd. Ten pokój nie ma dobrego zamknięcia, musisz się przenieść do innego pomieszczenia.

– Nie denerwuj się, Carlos… – wycedził Jan, obserwując twarz przeciwnika.

Lufa pistoletu drgnęła. Przybysz wstał z krzesła i z bliska przyjrzał się Janowi.

– A ty skąd mnie na tyle znasz, że zwracasz się do mnie po imieniu, którego już od lat nie używam?

– Zawsze byłeś krótkowidzem, Carlos. I nie chciałeś nosić okularów. Ale teraz już powinieneś, nie jesteśmy głupimi studentami, tylko poważnymi ludźmi, załatwiającymi poważne sprawy!

Człowiek nazwany Carlosem wciąż wpatrywał się w twarz Jana.

– No, przypomnij sobie, pierwszy rok studiów, Instytut Kosmiki!

– Jan? – wyszeptał Carlos na wpół do siebie.

– Tak, to ja. Bardzo dawno cię nie widziałem. Dziękuję, że złożyłeś mi tak nieoczekiwaną i miłą wizytę. Tylko… może opuścisz nieco niżej lufę tego, co trzymasz w ręce…

Carlos spojrzał na niego bystro.

– Zaraz, zaraz, przyjacielu – powiedział przeciągle. – Wydaje mi się, że studiowaliśmy razem biofizykę?

– Owszem, ale tylko przez jeden rok. Później zniknąłeś mi z oczu. Pewnie masz jeszcze gdzieś kilka pożyczonych ode mnie książek.

– Ty mnie tu, kochany, nie zagaduj – burknął Carlos zimno i z irytacją. – Od kiedy to biofizycy jeżdżą po Księżycu jako konserwatorzy stacji badawczych? Gadaj zaraz, kto cię tu przysłał, co tu robisz? Pomówmy szczerze…

– Świetnie, ty zaczynasz! – uśmiechnął się Jan.

– Jesteś bezczelny – Carlos z dezaprobatą pokręcił głową, ale Jan zauważył, że jego dawny kolega mimo woli daje się wciągnąć w rozmowę, której ton przypominał nieco beztroskie pogaduszki sprzed kilkunastu lat.

Tak, to był ponad wszelką wątpliwość ten sam Carlos Pedro Aldez, zawsze skłócony ze wszystkimi, ambitny pechowiec, podejrzliwy i nieufny, anarchista i znany na całym wydziale rozrabiacz, pewien swej nie docenianej przez ogół genialności, bezwzględny, jak wszyscy diabli, w swoim dążeniu do niezależności i panowania nad kolegami – co mu się zresztą na ogół nie udawało.