Enrico rozglądał się uważnie, dając co pewien czas znak, by się zatrzymać. Wysiadał z pojazdu, oglądał grunt, zbierał drobne odłamki skał.
W miarę zbliżania się łazika do górskiego grzbietu teren stawał się coraz bardziej pochyły i trudny do poruszania, wreszcie drogę przegrodziła im stroma ściana skalna. Mufi skręcił w lewo. Jadąc wzdłuż skał, szukał jakiejś szczeliny czy żlebu, którym można by ruszyć w górę. Mijali wąskie, pionowe pęknięcia, zbyt jednak ciasne, by łazik mógł prześliznąć się przez nie w górę stoku. Po przejechaniu kilku kilometrów Enrico zrezygnował z dalszej jazdy. Pozostawili pojazd u wylotu wąziutkiego żlebu; ruszyli związani liną asekuracyjną po osypujących się kamieniach, między dwoma masywami skały. O sto metrów wyżej teren stawał się znów łatwiejszy do marszu. Stromizna była tu niewielka, zrezygnowali więc z łączącej ich liny. Enrico zbierał swoje próbki, nawiercał skałę w różnych miejscach, szkicował coś i notował pilnie, a Mufi z zainteresowaniem oglądał krajobrazy.
Doświadczony geolog, mały i ruchliwy Enrico, znikał raz po raz za załamaniami skał, pojawiając się po chwili znowu. Mufi – jego przeciwieństwo, duży, trochę niedźwiedzic waty młody człowiek, nie nadążając za nim, zrezygnował wreszcie z tej krzątaniny ślad w ślad za geologiem. Usiadłszy na kamieniu, przyglądał się rozpostartej w dole pagórkowatej okolicy. Z dala widać było strzelistą sylwetkę rakiety, a na horyzoncie, w rzadkiej mgiełce, majaczyła druga, której załoga miała za zadanie odnaleźć źródła nadającej się do użytku wody. Krajobraz, choć niezbyt urozmaicony i pozbawiony roślinności, na tyle jednak kojarzył się z ziemskim – być może dzięki podobnemu zabarwieniu nieba – że Mufi dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, gdzie się w rzeczywistości znajduje. Rozejrzał się dokoła, lecz nigdzie nie spostrzegł Enrica. Odczekał chwilę w nadziei, że wyłoni się zza któregoś głazu, ale geologa wciąż nie było widać.
Mufi sięgnął do wyłącznika radiotelefonu i wywołał Enrica. Nikt nie odpowiadał. Poprzez błonę skafandra pomacał mikrosłuchawkę umieszczoną w prawym uchu, potem poprawił położenie laryngofonu na grdyce i znów zawołał. Słuchawka milczała, więc Mufi w lekkim popłochu, potykając się o kamienie, popędził w górę, w kierunku miejsca, gdzie ostatnio widział buszującego geologa.
Po kwadransie zaprzestał bezowocnych poszukiwań. Wydobył z plecaka aparat lokacyjny i wziąwszy namiar na obie stojące na równinie rakiety, wyznaczył swoje położenie. Uruchomił radiotelefon i na kanale ogólnego wywołania nadał sygnał alarmu.
Enrico nie zwracał uwagi na swojego opiekuna. Pochłonięty całkowicie wyszukiwaniem interesujących go minerałów, kluczył pomiędzy blokami skał o różnych wielkościach, tworzącymi na pochyłości stoku labirynt szczelin i przesmyków. Obwieszony torebkami i przyrządami, przykucał co chwila lub wspinał się po ścianach skalnych odłamów, wprawiając w ruch mały świder ręczny i zbierając odłupane okruchy.
Gdy chował do torby kolejną próbkę, wzrok jego padł przypadkowo na wskaźnik radiometru. Zainteresował się wskazaniami. Moc dawki promieniowania jonizującego była wprawdzie niewielka i nie stanowiła niebezpieczeństwa, Enrica zaintrygował jednak pokaźny jego wzrost w porównaniu z wielkością zmierzoną poprzednio na równinie.
Niektóre rodzaje skał, zawierających naturalne domieszki promieniotwórcze, powodują dość często wyraźny wzrost naturalnego tła promieniowania. Na Ziemi, na przykład, właściwość tę przejawiają granity i monacyty. Geolog przyjrzał się dokładnie przyrządowi, sprawdził zakres pomiaru – jednak pomyłka była niemożliwa. Przyrząd działał prawidłowo. Skały, tworzące trzon pasma górskiego, gdzie się znajdowali, nie mogły być tego powodem. Czyżby gdzieś w głębszych warstwach zalegały złoża uranu lub toru? Jeśli tak, to musiałyby to być złoża o pokaźnej zawartości tych pierwiastków. Ale przypuszczenie takie nie znajdowało potwierdzenia ani w rodzaju skał, ani w budowie geologicznej terenu. Enrico medytował chwilę nad radiometrem, potem obejrzał przyrząd jeszcze raz i wtedy dopiero spostrzegł, że pokrętło rodzaju mierzonego promieniowania ustawione jest w pozycji,,n".
„Neutrony! – Enrico aż podskoczył. – Jeśli tu występuje promieniowanie neutronowe, to…"
Nawet w myślach nie śmiał sformułować sobie tego przypuszczenia. To byłoby odkrycie! Sensacja stulecia!
Enrico, zapominając o ostrzeżeniach i upomnieniach swego dowódcy wyprawy, z radiometrem w garści ruszył żlebem prowadzącym w górę stoku. Wzrost promieniowania był wyraźny, ale tylko na przestrzeni kilkudziesięciu metrów. Dalej słabło ono równie wyraźnie. Enrico zawrócił i odnalazłszy miejsce, gdzie wskazania przyrządu były największe, rozpoczął poszukiwania wokół tego punktu.
„Czynny, naturalny reaktor jądrowy!" – to było jedyne wytłumaczenie obecności promieniowania neutronowego na tej planecie. Jednak możliwość przypadkowego powstania takiego układu była niewielka; dotychczas nie znaleziono na Ziemi i znanych planetach takiego „reaktora" w stanie czynnym, a tylko w dwóch czy trzech miejscach odkryto ślady istnienia czegoś podobnego w dalekiej przeszłości. Tu jednakże-wszystko wskazywało na istnienie takiego fenomenu. Promieniowanie neutronowe powstawać może tylko w wyniku reakcji jądrowej, w szczególności -reakcji rozszczepienia jądra atomu.
Zjawisko musiało mieć charakter lokalny, bo zmiany natężenia promieniowania były znaczne na krótkich stosunkowo odcinkach przebywanych przez Enrica.
Pollini, geolog z powołania, przejęty bliskością tak znakomitego obiektu badań, zupełnie zapomniał o ocze-
kującym go towarzyszu. Kierując się wskazaniami radiometru, przebył w ciągu kilkunastu minut odległość prawie tysiąca metrów, zapominając choćby przez radiotelefon uprzedzić o tym Mufiego.
Posuwając się łukiem wokół zagradzającego mu drogę skalnego nawisu, dostrzegł w pewnej chwili dziwnie regularny, prawie prostokątny otwór w powierzchni gładkiej ściany. Podbiegł w tym kierunku i z ciekawością zajrzał w głąb.
Wydobył z plecaka latarkę i oświetlając drogę zagłębił się w skalnym korytarzu. Chodnik nieznacznie zakręcał w lewo. Enrico spostrzegł przed sobą odblask światła i pomyślał, że to drugi wylot groty. Przyspieszył kroku i po chwili znalazł się w obszernej niszy. W jasnym świetle, padającym z góry, dostrzegł, że ściany niszy są gładkie i połyskują metalicznie. Geolog zrobił kilka kroków w głąb pomieszczenia.
Pod przeciwległą jego ścianą zobaczył rząd sześciennych, połyskujących pudeł, za nimi widniały niewielkie drzwi do następnego, oświetlonego pomieszczenia. Enrico spojrzał w górę. Wysoko pod stropem sali świeciła mlecznobiała kula. W drzwiach drugiego pomieszczenia pojawiła się postać – jak wydawało się Enricowi, przypominająca człowieka – lecz natychmiast zniknęła. Po sekundzie zgasło światło. Ostatnim wrażeniem Enrica był czyjś silny chwyt za gardło.
Pierwszy zjawił się Steve. Nadleciał wirolotem od strony rakiety i zatrzymał się w powietrzu o kilkanaście metrów nad głową Mufiego.
– W którym kierunku mógł pójść?! – spytał Steve przez radiotelefon.
Mufi niezdecydowanie wskazał ręką przypuszczalny kierunek. Steve, prowadząc wirolot na małej wysokości, przepatrywał skalisty stok.
– Nigdzie go nie widzę – powtarzał co chwila. Potem dostrzegł kilka osób, podążających z różnych stron na wezwanie Mufiego. Kierując z góry ich ruchami, zorganizował tyralierę, która idąc trawersem przeczesywała stok na szerokości kilkuset metrów.
Anna pierwsza dostrzegła zaginionego. Leżał nieco poniżej miejsca, w którym oczekiwał go Mufi. Steve nie mógł widzieć go z góry, gdyż skała w tym miejscu była silnie przewieszona i zasłaniała cześć stoku.
Nie wyglądał na potłuczonego, skafander miał nie uszkodzony, ale był nieprzytomny. Steve wylądował w pobliżu, na niezbyt stromej pochyłości. Piotr i Mufi wnieśli Enrica do wnętrza kabiny wirolotu.