– Zaczekaj, zaraz tam będę! – Kamil odłożył słuchawkę. Wyjął ze skrytki pistolet obezwładniający i wsunął go do kieszeni spodni. Po chwili był już w ambulatorium.
– Przygotuj dwa przetrwalniki.
– Dwa? – lekarz spojrzał na Kamila pytająco.
– Tak. Dla niego i dla ciebie.
– Jak to? Przecież mam służbę przez następne dwa miesiące.
– Nie będę ci wyjaśniał. To jest rozkaz.
– Rozkaz to rozkaz – mruknął lekarz.
Był znacznie starszy od Kamila. W ogóle, mało kto w astrolocie był od Kamila młodszy. Można bez przesady powiedzieć, że wszyscy członkowie załogi, gdy przed startem przedstawiono im drugiego zastępcę dowódcy, byli co najmniej zdziwieni jego młodym wiekiem, a jeszcze bardziej – specjalnością, jaką reprezentował.
– Słuchaj, Bunn – powiedział Kamil, patrząc lekarzowi w oczy. – Sprawa jest poważna. Nie mogę powiedzieć ci nic ponadto. Mamy wyjątkową sytuacje i korzystam z moich uprawnień zgodnie z instrukcją.
– Zgoda, rozumiem. Stan wyjątkowy?
– Powiedzmy. Ale nie wszyscy muszą o tym wiedzieć. Dlatego musisz… przespać się trochę.
– W porządku. Którego z lekarzy mam zwitalizować?
– Obojętne. Zresztą, sam to zrobię, a ty zajmij się Erwinem i sobą. Czy uważasz, że w tym stanie można go odłożyć do przetrwalnika?
– Można. Fizycznie jest w porządku, z wyjątkiem, ma się rozumieć, tego guza na głowie, ale to drobiazg. Jego stan w niczym nie odbiega od stanu Enrica i Teda.
Po kilkunastu minutach Erwin i Bunn zniknęli we wnętrzu przetrwalników. Kamil uruchomił automat witalizujący i wybrał z rejestru numer pojemnika, w którym spoczywał Adam, inny lekarz wyprawy. Teraz mógł wrócić do swojej kabiny i spokojnie rozważyć sytuację. Sięgnął po długopis.
Dziś byłem o krok od klęski. Gdybym wypił tę filiżankę kawy – nie wiadomo, czy nie znalazłbym się, jako czwarty, w przetrwalniku obok Enrica, Teda i Erwina. Tajemnicza „kosmiczna" przypadłość czy też świadome działanie? Do dziś nikt nie brał tej drugiej możliwości pod uwagę. Lekarze skłaniali się raczej ku pierwszej, choć nie potrafili właściwie niczego powiedzieć o przyczynach dziwnego stanu Enrica i Teda.
Gdybym wypił tę kawę. Czyżby ten,,ktoś" wiedział lub podejrzewał, że jestem tu nie tylko „socjologiem – specjalistą od stosunków międzyludzkich w minispołecznościach"? Albo po prostu miałem być kolejną przypadkową ofiarą szaleńca. Tak, to jedyne, co nasuwa mi się w tej chwili. Tylko szaleniec może działać przeciwko członkom wyprawy, w której sam uczestniczy. Podcina gałąź, na której siedzi wraz z nami. Każdy z nas ma tu przecież swoje miejsce, swoją funkcję. Bez współdziałania całej załogi nie dotrzemy do celu i nie mamy szans powrócić do Układu Słonecznego.
A może… Może ktoś chce, aby wyprawa zawróciła już teraz, z połowy drogi? Dwa wnioski wyciągnąłem
z wydarzeń dzisiejszego dnia. Po pierwsze – jest ktoś, kto nam chce zaszkodzić. Niesamowite to, ale fakty świadczą niezbicie, że tak jest naprawdę. Czy działalność tego człowieka ogranicza się do unieszkodliwiania poszczególnych członków załogi? A może robi jeszcze coś więcej? O czym to chciał mówić ze mną Erwin? Co chciał mi pokazać? Może znalazł dowód działalności tego szaleńca? (Wciąż myślę o tym człowieku jako o szaleńcu, bo trudno mi znaleźć inną motywację jego działań!)
Drugi wniosek: niemożliwe, aby ci, którzy powierzyli mi moje zadania, nie przewidzieli takiej sytuacji jak dzisiejsza, z tą kawą – i w ogóle, całego szeregu innych możliwości osiągnięcia podobnego celu.
A więc – oprócz mnie, ktoś jeszcze ma na głowie ten sam zakres spraw. Być może, podobnie jak ja o nim – nie wie o mnie. Ale na pewno ktoś taki jest. Może w tajnych instrukcjach będzie coś o tym, ale na razie brak przesłanek dla uruchomienia postępowania nadzwyczajnego, więc tajne instrukcje muszą spoczywać tam, gdzie umieścili je moi mocodawcy. Myślę, że nie zostałem jeszcze zdekonspirowany. Jedynym sposobem na to byłoby zawładnięcie moim notatnikiem, i to na czas dłuższy. To był zupełnie dobry pomysł, by pisać w moim ojczystym języku. Nikt go tu nie zna oprócz mnie, a tłumaczenie przez komputer wymagałoby specjalnego programu i trwałoby sporo czasu. Jeśli Erwin odkrył coś ważnego, to dzisiejsza próba uśpienia mnie była raczej tylko przejawem ostrożności przeciwnika. Kto nim jest? Jakie są motywy jego działania? Jakie ma cele?
O, gdybym mógł porozmawiać o tym z kimkolwiek! Ale z kim, jeśli każdy z czuwających członków załogi może być tym podejrzanym. Odesłać ich do przetrwalników? Na jak długo? Wcześniej czy później, każdego 7, nich trzeba będzie witalizować… W chwili obecnej czuwa czternaście osób, odliczając Erwina i Bunna, których hibernowałem, i doliczając Adama, który właśnie się witalizuje. Z wyjątkiem tego ostatniego, no i mnie, oczywiście – napastnikiem, który pozbawił Erwina świadomości, mógł być w zasadzie każdy z pozostałych… Ale w jaki sposób to osiągnął? Chyba nie przez samo uderzenie w potylicę?! Do licha, zbyt mało znam się na tych sprawach, ale wydaje mi się, że wprowadzenie człowieka w taki stan, w jakim znalazł się Erwin i tamci dwaj poprzednio, na planecie Kappa, nie jest rzeczą prostą. Żaden z naszych lekarzy i psychologów nie potrafił powiedzieć, jak to się mogło stać!
Jedno jest pewne: nie wolno mi teraz budzić czujności przeciwnika. Nie będę ogłaszał stanu zagrożenia. Muszę działać sam. Wyeliminować spośród dwunastu osób te, które nie mogły tego zrobić.
Druga ważna sprawa to informacja, którą chciał mi przekazać Erwin. Czego mogła dotyczyć? Erwin jest nawigatorem. Telefonował do mnie z sekcji komputerów. Coś przeliczał, coś mu się nie zgadzało. Chciał mi o tym zakomunikować, jako zastępcy dowódcy.
A może należy zwitalizować dowódcę? Jemu chyba mógłbym o wszystkim powiedzieć. Czy mógłbym? Nie, raczej nie należy naruszać porządku rzeczy. Wszystko w astrolocie musi odbywać się normalnie. Inaczej – nie dojdę do niczego. A więc – działać normalnie w nienormalnej sytuacji. Tak, oczywiście. Przecież po to tu jestem…
Kamil powtarzał w myślach odpowiednie fragmenty instrukcji postępowania nadzwyczajnego. Podczas szkolenia, na Ziemi, wszystko wydawało się jasne. Mówiło się o obciążeniach psychicznych, stresach, trudnych warunkach adaptacji. O przewidywanych załamaniach słabszych jednostek. O strachu, o tęsknocie do rodzinnej planety…
O biciu tępym narzędziem w tył głowy – nikt nie wspomniał. Kamil uporczywie szukał w mózgu jakichś praktycznych wskazówek, jakichś recept na sytuacje podobną do tej, która zarysowała się w astrolocie. Niestety. Ani wśród oceanu informacji, który hipnopedycznie przepompowano mu do głowy, gdy drzemał po zajęciach praktycznych, ani podczas tych zajęć – nie zajmowano się zagadnieniem fizycznej przemocy. Nikt widocznie nie wziął poważnie pod uwagę możliwości, by jeden astronauta walił w łeb drugiego. To nie mieściło się w granicach współczesnych pojęć o walorach moralnych tych wybrańców, tych wspaniałych półbogów epoki podróży międzygwiezdnych. Owszem, mówiono sporo – choć raczej teoretycznie – na temat możliwości spotkania żywych, a nawet rozumnych istot. Dopuszczano też sytuację zagrożenia z ich strony. Ale zawsze mówiło się o konkretnym przeciwniku. A tu – masz… Ktoś zwariował, lecz nie wiadomo, kto. Ktoś napada na dyżurnego nawigatora i pozbawia go przytomności tak skutecznie, że praktycznie wyłącza go z czynnego udziału w wyprawie. Do tego jeszcze nie wiadomo, jak to się dzieje. Najlepsi specjaliści nie potrafią niczego zrobić, aby obudzić trzech żywych wprawdzie, lecz zupełnie pozbawionych świadomości członków załogi.