James Grippando
Prawo Łaski
I
PROLOG
Ludzie zebrali się o zmroku, aby czuwać całą noc. Była pełnia, ale po północy gęste chmury zakryły księżyc, jakby niebiosa – z żalu albo przeciwnie, obojętności – chciały zasłonić wszechogarniający wzrok. Za sześć godzin ciemności ustąpią, skończy się wyczekiwanie. Wschodzące słońce obleje czerwienią sosny, palmy i całą północnowschodnią Florydę. Wtedy, punktualnie o siódmej, Raul Fernandez zostanie stracony.
Zwarty tłum stał przy ogrodzeniu otaczającym największe i najcięższe więzienie w całym stanie. Wewnątrz panowała cisza. Tylko pośrodku więzienia, w kilku oknach trzypiętrowego budynku – wysypiska ludzkich śmieci i straconych dusz – paliło się światło. Od czasu do czasu reflektory wyławiały z ciemności sylwetki uzbrojonych strażników na wieżyczkach obserwacyjnych. Gapiów, choć było ich sporo, zgromadziło się jednak mniej niż ongiś, kiedy o egzekucjach na Florydzie pisano na pierwszych stronach, a nie jak teraz – drobnym drukiem obok notatek o pogodzie. Ale i tak tłum zaszumiał głośno, gdy pojawił się karawan, który zabierze zwłoki. Bardziej hałaśliwi z widzów, którzy popijali piwo siedząc na półciężarówkach, zaczęli zadymę: powiewali transparentami z napisem: „Kilowaty nie na straty" – słynnym hasłem zwolenników kary śmierci, którą na Florydzie wykonuje się na krześle elektrycznym.
Rodzice ofiary zbrodni spoglądali przez ogrodzenie z milczącą rezygnacją. Nie przyszli po sprawiedliwość, bo jakaż to sprawiedliwość, skoro córce podcięto gardło; czekali tylko, aby morderstwo zostało ukarane. Dalej, po przeciwnej stronie ulicy, garstka niegdysiejszych dzieci kwiatów – starzejących się przedstawicieli pokolenia, które jeszcze o coś walczyło – paliła świeczki, uderzała w struny gitar, wspominając Johna Lennona i Joan Baez. Upływ czasu i problemy tego świata pokryły ich oblicza głębokimi zmarszczkami. Grupka klęczących zakonnic w kornetach pogrążyła się w modlitwie, a tuż obok kilku przyjaciół i sympatyków skazańca z Małej Hawany (kubańskiej dzielnicy Miami) wykrzykiwało w rodzinnym języku Fernandeza: Raules inocente, inocente! – „Raul jest niewinny!"
Tymczasem za więziennymi murami i kratami Raul Fernandez kończył ostatni posiłek w życiu – sporą porcję pieczonych w miodzie kurzych skrzydełek z ziemniakami puree – i szykował się do wizyty u więziennego fryzjera. Pod okiem strażników w wykrochmalonych beżowo brązowych uniformach zasiadł na skórzanym fotelu, równie zresztą niewygodnym jak drewniany tron, na którym niebawem miał zostać stracony. Strażnicy przywiązali go rzemieniami i zajęli przewidziane regulaminem miejsca, jeden przy drzwiach, drugi obok więźnia.
– Fryzjer zaraz przyjdzie – oznajmił jeden z nich – siedź spokojnie.
Fernandez siedział więc sztywno i czekał, jakby prąd już za chwilę miał przeszyć jego ciało. Ostre światło lamp pod sufitem odbijało się od bielonych betonowych ścian i białej glazury na podłodze, rażąc jego zmęczone, poczerwieniałe oczy. Z gorzką ironią zauważył, że wszystko wokół jest białe, nawet twarze strażników.
Tylko on, człowiek, który zostanie stracony, miał inny kolor skóry. Raul Fernandez był jednym z tysięcy uchodźców, jacy dotarli do Miami w 1980 roku, w czasie słynnej operacji „Mariel", kiedy to setki łodzi i motorówek przewiozły na Florydę licznych Kubańczyków, których Fidel Castro chciał się pozbyć. Nie minął nawet rok, gdy Raula aresztowano za morderstwo z premedytacją. Ława przysięgłych debatowała krócej, niż trwała agonia nieletniej ofiary, która udusiła się własną krwią. Uznano go za winnego i skazano na krzesło elektryczne. I oto, po dziesięciu latach apelacji i rewizji, życie Fernandeza dobiegało kresu.
– Cześć, kolego – odezwał się potężny strażnik przy drzwiach.
Fernandez łypnął okiem na otyłego fryzjera z uszami jak dwa kalafiory, który właśnie raczył się zjawić. Miał ścięte krótko włosy jak w piechocie morskiej i widać było, że sam jest autorem swojej fryzury. Poruszał się wolno i metodycznie, jakby bawiło go, że Fernandezowi każda chwila wydawała się wiecznością. Ze sztucznym uśmieszkiem stanął przed związanym klientem. W jednej ręce trzymał elektryczną maszynkę do strzyżenia, w drugiej wielki plastikowy kubek herbaty tak mocnej, jakiej Fernandez w życiu nie widział.
– W samą porę – oznajmił, odsłaniając żółte od nikotyny zęby. Wypluł kłąb brunatnej śliny do kubka, postawił naczynie na stoliku i obrzucił Fernandeza uważnym spojrzeniem. – Wyglądasz dokładnie tak jak w telewizorze – gwizdnął z podziwem.
Fernandez udał, że nie słyszy. Siedział i milczał jak zamurowany.
– No to zrobimy cię na Kojaka. – Fryzjer włączył maszynkę.
Czarne pukle sypały się na podłogę, spod kędzierzawej czupryny wyłaniała się goła czaszka zroszona błyszczącymi kroplami potu. W pewnym momencie strażnik podciągnął nogawki Fernandeza, odsłaniając nogi, które fryzjer ogolił równie starannie jak głowę. Łysa czaszka i nieowłosione kostki staną się dobrym przewodnikiem kilowatów, które spalą skórę, doprowadzą krew do wrzenia i położą kres istnieniu człowieka.
Fryzjer cofnął się o krok i podziwiał dzieło swoich rąk.
– Wspaniale – powiedział – i z dożywotnią gwarancją.
Strażnicy zachichotali. Fernandez zacisnął pięści.
Pukanie do drzwi rozładowało napięcie. Zadźwięczały klucze, gdy wielki strażnik jął otwierać zamek. Raul nadstawił uszu, ale nie dosłyszał, o czym mówią. Wreszcie strażnik zwrócił się do niego:
– Fernandez, telefon do ciebie. Dzwoni adwokat – oznajmił jakby zmartwiony.
Raul ożywił się nagle.
– Idziemy – strażnik wziął więźnia pod rękę.
Fernandez niecierpliwie skoczył z miejsca.
– Tylko spokojnie – warknął strażnik.
Fernandez znał regulamin. Wyciągnął ręce, aby strażnik mógł go skuć. Następnie klęknął, drugi ze strażników założył mu pęta na nogi i spiął łańcuchem w pasie. Raul wstał z klęczek ostrożnie, ale niecierpliwie i tak szybko, jak tylko pozwalały łańcuchy. Orszak ruszył korytarzem, by po chwili zatrzymać się przy wnęce z automatem, gdzie więźniowie odbierali telefony od adwokatów. Drzwi do wnęki były oczywiście przeszklone. Strażnicy widzieli więźnia, ale nie słyszeli treści rozmowy.
– I co powiedzieli? Mów, człowieku?!
Po drugiej stronie zaległa cisza, co nie wróżyło niczego dobrego.
– Bardzo mi przykro, Raul – odezwał się wreszcie adwokat.
– Nie! – zawył więzień. Uderzył pięścią w pulpit pod telefonem. – Tak przecież nie może być. Jestem niewinny, niewinny! – Dyszał ciężko, szukając ucieczki nieprzytomnym z trwogi wzrokiem.
– Obiecałem ci, że niczego nie będę ukrywał – ciągnął adwokat cichym, chłodnym tonem. – Zrobiłem absolutnie wszystko, co tylko było możliwe. Niestety poszło jak najgorzej. Sąd Najwyższy nie tylko nie wyraził zgody na wstrzymanie egzekucji, ale jeszcze wydał postanowienie, że nie może tego uczynić żaden sędzia w całym kraju.
– Dlaczego? Chcę, do cholery, wiedzieć: dlaczego?
– Sąd nie wydał uzasadnienia, nie ma takiego obowiązku.
– Więc ty mi powiedz. Niech mi ktoś, u diabła, powie: dlaczego?!
Adwokat milczał.
Fernandez złapał się za głowę bezradnym gestem. Dotknięcie wygolonej skóry spotęgowało jeszcze uczucie przerażenia i trwogi.
– Ale przecież – mówił drżącym głosem – przecież musi być jakieś wyjście. Już o tym rozmawialiśmy. Złóż apelację, wyślij prośbę, czy jak to nazywacie po swojemu. Muszą mi dać jeszcze trochę czasu. I zrób to zaraz. Właśnie ogolili ten mój pieprzony łeb.
Adwokat westchnął ciężko, aż pogłos zabrzmiał w słuchawce.