Выбрать главу

Koledzy z drużyny, cali w uśmiechach, wyciągnęli butelkę perlistego trunku za całe sześć dolarów. Strzelił korek.

– Nasze gratulacje! – zawołał Neil, napełniając cztery nie domyte filiżanki po kawie.

Wznieśli toast, Jack uśmiechał się z wdzięcznością. Nie dzielił nastroju zwycięstwa, ale doceniał gest. Uważał ich za przyjaciół od początku, od czterech lat, od kiedy zgłosił się do Instytutu na wstępną rozmowę i przekonał, że są jeszcze na świecie ludzie uczciwi, z charakterem i zasadami. Byli na tyle szczerzy, że bez żadnych skrupułów oświecili syna znanego polityka, iż pojęcie „politycznej uczciwości" jest po prostu wewnętrznie sprzeczne. Jack cenił ich charakter i właśnie dlatego trudno mu było odejść. Teraz jednak pojął, że już czas.

– Wspaniała robota – nie szczędził pochwał Neil, a za nim reszta.

– Dziękuję wam – odparł Jack, mając nadzieję, że skończą wreszcie z tym poklepywaniem po plecach. – Jestem wam wdzięczny, ale… chcę skorzystać z okazji, że jesteśmy tu wszyscy i powiedzieć… – Przerwał na sekundę i patrząc im w oczy dokończył z lekkim westchnieniem: -… że była to moja ostatnia sprawa. Odchodzę z Instytutu.

Wrażenie było takie, jakby z szampana uleciały raptem wszystkie bąble.

Jack odstawił filiżankę i bez słowa poszedł do swego gabinetu. Koledzy spojrzeli po sobie. Oświadczenie było brutalne, ale też Jack nie miał ochoty niczego wyjaśniać, niczego tłumaczyć. Sobie zresztą też. Nie miał żadnych planów ani propozycji nowej pracy, więc sam też nie pojmował, skąd ta nagła decyzja.

Zajął się pakowaniem swoich rzeczy, przeglądał papiery i akta. O jedenastej przyszedł Neil Goderich.

– Kiedy zjawiłeś się u nas – zaczął bez większych wstępów – zastanawialiśmy się, czy rzeczywiście znajdziesz tu swoje miejsce.

– Ja też – rzekł Jack, pakując książki do kartonów.

Neil uśmiechnął się ze smutkiem, jak rodzice żegnający dziecko udające się po raz pierwszy w świat. Przysiadł na biurku obok góry spakowanych już kartonów.

– Szczerze powiem, że nie zatrudnilibyśmy nikogo takiego jak ty – ciągnął głaszcząc się po siwiejącej brodzie – kto bardziej nadaje się do jakiejś wielkiej kancelarii dla bogaczy (tak przynajmniej wynikało z twoich dokumentów). Wiesz, co mam na myśli? Firmy prawnicze, w których bardziej dbają o honoraria i procenty niż o zasady.

– Więc dlaczego mnie przyjęliście?

– Bo twoim ojcem był Harold Swyteck – odparł Neil z niewyraźnym uśmiechem. – Nadarzyła się nam więc wymarzona okazja, aby wyciąć numer przyszłemu gubernatorowi, który zapowiadał policyjne rządy. Pomyśl tylko, jego syn staje się obrońcą długowłosych hippisów, którzy przeżyli swoje pokolenie.

– Mieliście więc ten sam pomysł co ja – Jack też się zaśmiał.

– Tak właśnie przypuszczałem – Neil nagle spoważniał. – Gdy zjawiłeś się u nas, czułem, że masz dość swojego starego i tego, że narzuca ci swoją wolę, a Instytut to była prawdziwa ucieczka. Dalej niż tu uciec się nie dało.

Jack nie odpowiedział. Nigdy z Neilem nie rozmawiali o ojcu, ale to, co Neil mówił teraz, sposób, w jaki postrzegał jego stosunki z ojcem, dotykały sedna.

Neil pochylił się nieco, złożył ręce, jak zawsze, gdy miał powiedzieć coś poważnego.

– Widzisz, Jack, czytam gazety, oglądam telewizję i dobrze wiem, że dobierają się do ciebie za Gossa. Wiem też, że niechętna prasa może zaszkodzić kampanii wyborczej gubernatora. Nie wykluczam, że na tym tle masz poczucie winy… być może – tego też nie wykluczam – stary naciska na ciebie, żebyś się wycofał z Instytutu. Być może – jak powiadam – ale to nie moja sprawa. Coś jednak ci powiem. Otóż masz nieprawdopodobny talent, jesteś naprawdę zdolny i wiem też, że nie przymykasz oczu na nędzę, narkotyki, bezdomnych i w ogóle na wszystko, co sprawia, że młodzi ludzie stają się przestępcami. Nie jesteś taki jak ci, co się na to godzą pod warunkiem, że tak zwany system wymiaru sprawiedliwości pozwala im mścić się, bo tak pojmują sprawiedliwość. Otóż nasz Instytut odbiera im możliwość dokonania zemsty, wyklucza to ich pojęcie sprawiedliwości i to jest słuszne, tak powinno być i ty też postępowałeś słusznie.

Jack westchnął i odwrócił wzrok. W przeciwieństwie do Neila zawsze miał wątpliwości, nie potrafił tak jednoznacznie stwierdzać, że coś jest dobre, a coś złe. Owszem, wierzył w wyższe cele, ufał, że w każdym uniewinniającym wyroku potwierdzają się prawa człowieka i obywatela, ale w przypadku Eddy'ego Gossa to nie wystarczało. Żeby go bronić dzień po dniu, potrzebne było jeszcze coś: pasja, całkowite oddanie sprawie, coś, od czego zaczynają się wszelkie rewolucje. Tymczasem on – Jack – raz tylko czuł ogarniającą go pasję. Wtedy, gdy ojciec wydał nakaz egzekucji Raula Fernandeza, a Fernandez był przecież niewinny.

– Przykro mi, Neil, ale te szczytne cele już do mnie nie przemawiają. Być może nie złożyłbym rezygnacji, gdyby przyszło mi bronić jakiegoś zwykłego zabójcy, faceta, który okazałby przynajmniej cień skruchy. Nie chodzi o niewinnego, zauważ, ale o kogoś, kto potraktowałby zwolnienie jako szansę na rozpoczęcie nowego życia, a nie okazję do nowej zbrodni. Tymczasem wszyscy moi klienci są tacy jak Goss. Przykro mi, że muszę cię rozczarować, ale nie daję już rady, a nie chcę być hipokrytą.

Neil pokiwał głową. Rozumiał Jacka, choć się z nim nie zgadzał.

– No cóż, to przykre – rzekł – ale nadal mam do ciebie zaufanie. – Wstał z biurka i podał Jackowi rękę. – I pamiętaj, te drzwi są zawsze otwarte, gdybyś kiedyś zmienił zdanie.

– Dzięki.

– Masz czas na lunch?

Jack spojrzał na zegarek, dochodziło wpół do dwunastej. Nie miał żadnych zajęć, ale czuł potrzebę większej serdeczności niż tylko dobre słowo Neila. – Nie gniewaj się, ale może innym razem…

– Nie ma sprawy. – Neil podniósł dłoń, jakby salutował, i wyszedł.

W chwilę później Jack maszerował już do auta. Dźwigając kartony z książkami myślał o Cindy. Nie odezwała się, choć zostawił jej wiadomość, co mogło oznaczać, że albo jej nie odebrała, albo zwyczajnie nie zamierza się odezwać.

Wspomniał ostatnią wspólną noc, kiedy to powiedziała, że przenosi się do Giny, najlepszej przyjaciółki, żeby ją pocieszać. Brzmiałoby to dość prawdopodobnie, gdyby chodziło o kogoś innego, bo Gina tak naprawdę nigdy nikogo nie potrzebowała, tak przynajmniej uważał, a znał ją całkiem nieźle. To dzięki niej spotkał Cindy. Było to rok i dwa miesiące temu. Wspólny znajomy załatwił mu randkę w ciemno z Gina. Nigdy potem już się nie spotykali. Najpierw kazała mu czekać prawie godzinę, bo nie zdążyła się wyszykować. Na szczęście Cindy, współlokatorka Giny, dotrzymywała mu towarzystwa przez tę godzinę. No i coś tam między nimi zaiskrzyło. Podczas wieczoru, spędzonego z Gina, starał się wyciągnąć od niej jak najwięcej informacji o Cindy, a zaraz po tym zdarzeniu zaczął się umawiać tylko z Cindy. Gina dąsała się na początku, ale wreszcie pogodziła się z losem.

Sprawdził, czy nikt nie nadjeżdża, i na zielonym świetle ruszył na drugą stronę ulicy, na parking należący do Instytutu. Myślami był zupełnie gdzie indziej, uginał się pod ciężarem kartonów z książkami i tylko kątem oka dostrzegł auto, które wjechało na skrzyżowanie na czerwonym świetle. Przyspieszył kroku, auto też zaczęło jechać szybciej I raptem skręciło ostro w jego stronę. Jack zdołał skoczyć na chodnik i tylko dzięki temu nie dostał się pod koła. Upadł, auto błyskawicznie odjechało, ale Jack zapamiętał pierwszą literę numeru rejestracyjnego – „Z". Na Florydzie literę „Z" mają samochody z wypożyczalni.