Serce podeszło mu do gardła, cały dygotał. Rozejrzał się, czy nie znajdzie jakiegoś świadka incydentu, ale ulica była pusta. W tej dzielnicy niewiele osób ryzykowało piesze spacery. Przez chwilę jeszcze leżał na chodniku, zastanawiając się, czy był to wypadek, głupawy żart jakiegoś szczeniaka, który chciał się popisać przed kolegami, czy też coś innego. Nie chciał wpadać w histerię, ale też trudno było potraktować to jako przypadek. Pozbierał się, wstał i zamarł słysząc dzwonek telefonu. Zaczął nadsłuchiwać. Tak, to jego komórka – tani, ale dość solidny aparat, jaki zainstalował sobie w aucie za namową Neila Godericha. Neil był zdania, że coś takiego może się przydać, gdyby dwudziestoletni ford mustang odmówił nagle posłuszeństwa w jakiejś nieciekawej okolicy, skąd wywodzą się klienci Instytutu Wolności.
Rozejrzał się. Na ulicy ani ducha. Telefon nadal dzwonił. Podszedł do auta. Wyłączył alarm, otworzył drzwi. Przebrzmiało już chyba ze dwadzieścia dzwonków, a telefon nadal dzwonił. Podniósł słuchawkę.
– Halo?
– Swyteck?
Jack wstrzymał oddech. To był ten sam głos – chrapliwy, celowo sztuczny głos, jaki rozległ się w słuchawce domowego telefonu dwa dni temu.
– Kto mówi?
Cisza.
– Kto mówi?
– Wypuściłeś mordercę. To ty go uwolniłeś.
– Czego chcesz?
Po drugiej stronie zapadło milczenie, dał się tylko słyszeć ciężki oddech. Dopiero po chwili padła odpowiedź:
– Powstrzymaj zabójcę, Swyteck, apeluję do ciebie…
– O co cho… – Jack nie dokończył, bo w słuchawce rozległ się tylko trzask przerwanego połączenia.
8
O jedenastej czterdzieści Harry Swyteck włożył alpakową marynarkę i opuścił rezydencję tylnym wyjściem. Skierował się do drugstore'u „U Alberta" w uczęszczanym punkcie miasta, u zbiegu Dziesiątej i Monroe. Słoneczny ranek zapowiadał kolejne upalne popołudnie, ale na szczęście powietrze było stosunkowo suche, gubernator miał więc nadzieję, że obejdzie się bez deszczu. Krótko mówiąc: dzień wymarzony na spacer po ulicach, ściskanie dłoni wyborcom i pokazanie się wśród ludzi, co należy do stałych punktów każdej kampanii politycznej.
Dotarł do sklepu parę minut przed dwunastą. Kryjąc wewnętrzny niepokój rozdawał uśmiechy, witając się po drodze z tym i owym. Drugstore funkcjonował w tym samym miejscu od dobrych czterdziestu lat. Sprzedawano w nim wszystko – od maści na hemoroidy po superostrą paprykę chili. Przy wejściu znajdowała się tam staroświecka budka telefoniczna, w której można było spokojnie porozmawiać, idealna jak na potrzeby Harry'ego. Niewiele takich zostało w mieście. Harry zastanawiał się, czy napastnik celowo wybrał to, a nie inne miejsce.
– Dzień dobry, panie gubernatorze – powitał go uprzejmie właściciel, siedemdziesięciodziewięcioletni Albert, który zamiatał właśnie przed sklepem.
– Dzień dobry – uśmiechnął się Harry na powitanie. – Piękny dzień na spacer, nieprawdaż?
– Racja – odparł stary, ocierając krople potu z czoła, i zaraz wszedł do środka. Harry też powinien ruszyć z miejsca, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Cóż, kiedy najpierw musiał poczekać na telefon. Wszedł więc do kabiny, zdjął słuchawkę, udając że rozmawia, ale rękę, jakby od niechcenia, oparł na aparacie, dyskretnie naciskając widełki. Spojrzał na zegar w witrynie banku. Była dokładnie dwunasta. Nagle przestraszyła go cała ta dziwna operacja, nie to, że telefon już powinien zadzwonić, ale – przeciwnie – że w ogóle nie zadzwoni. Na szczęście w tej samej chwili rozległ się dźwięk dzwonka. Harry pośpiesznie zwolnił widełki.
– Jestem, jestem, halo – rzucił do mikrofonu.
– Słyszę, dobry człowieku – rozległ się znajomy już, jakby sztuczny głos. – Nie traćmy czasu.
– Nie ma obawy, nikt nie namierza pańskiego aparatu.
– Nie obawiam się i wiem, że nie zawiadomił pan gliniarzy – odrzekł rozmówca z nutą szyderstwa w głosie.
– Skąd pan wie? – spytał Harry. Oszołomiła go ta pewność siebie.
– Bo czytam w panu jak w otwartej książce. Widziałem błysk w pańskich oczach, gdy napomknąłem o Fernandezie. Ciągle pan o nim myśli, prawda?
Gubernator słuchał pilnie. Za szklaną ścianą budki przewalał się tłum przechodniów, przejeżdżały auta. Peszyło go, że obcy człowiek tak go obnaża. Zastanawiał się, kto to może być: wygląda jak bandzior, a mówi jak psycholog. Kamuflaż, wytłumaczył sobie.
– Jakie ma pan propozycje? – spytał.
– Prosta sprawa. Dam panu dowody, pokażę dokładnie to samo, co pokazałem pańskiemu synowi dwa lata temu, i przekona się pan na własne oczy, że to ja podciąłem gardło tej dupie. A pan mi dostarczy pieniądze.
Harry przeanalizował sytuację. A więc to był ten sam człowiek, który przyszedł do Jacka w noc poprzedzającą egzekucję Fernandeza. Pytanie tylko, czy mówi prawdę, czy rzeczywiście był zabójcą.
– Sekundę. Czy mam rozumieć, że to pan uśmiercił tę dziewczynę?
– Panie, czy pan ogłuchł? Przecież mówię…
Gubernator miał wrażenie, że oto otworzyła się przed nim otchłań i że spada w przepaść bez dna. Potrzebował dobrych kilku sekund, żeby się opanować.
– Wspomniał pan o pieniądzach?
– Dziesięć tysięcy, w banknotach po pięćdziesiąt, i mają być czyste, nie do rozpoznania.
– A jak mam je przekazać? – Pytanie zadał automatycznie, bez zastanowienia, i dopiero gdy padło, zdał sobie sprawę, że właśnie wchodzi w układ z przestępcą. – A co z dowodami, jak je dostanę?
– Niech się pan zjawi z pieniędzmi w parku Bayfront, wie pan, nad samą zatoką w Miami. Pójdzie pan na postój, jak im tam… powozów, zaraz obok pomnika Kolumba. Niech pan weźmie taką białą dorożkę z czerwonymi aksamitnymi siedzeniami. Powozi nią stary Murzyn – Calvin. Koniecznie o dziewiątej wieczorem, bo wtedy ten Calvin robi sobie przerwę na trasie. Przy amfiteatrze. Idzie na mrożoną herbatę do kiosku, w którym sprzedaje taka cycata señorita. Wtedy niech pan sprawdzi siedzenie po prawej stronie. Trzeba podnieść poduszki, pod nimi jest taki schowek. Znajdzie pan tam pudełko po butach, a w nim instrukcję. Zostawi pan pieniądze i dalej postąpi dokładnie według instrukcji. Rozumie pan?
– A jeśli woźnica się nie zatrzyma?
– Zatrzyma się, spokojnie. Załatwi pan wszystko, jeśli weźmie pan kurs dokładnie o dziewiątej, bo wtedy ten stary pierdoła zawsze przystaje przy amfiteatrze. Można zegarki regulować według niego.
– Nie mogę przecież wsiadać do dorożki z workiem pełnym pieniędzy.
– Może pan i tak pan zrobi – odpowiedział tamten tonem wykluczającym wszelki sprzeciw.
– Potrzebuję trochę czasu. Kiedy pan chce dostać pieniądze?
– W sobotę o dziewiątej wieczorem. A teraz muszę już kończyć. Nie sądzę, co prawda, aby kazał pan namierzyć, skąd dzwonię, ale na wszelki wypadek wyłączam się, bo minęło już siedemdziesiąt sekund.
Gubernator usłyszał tylko trzask odkładanej słuchawki. Z wolna odwiesił także swoją. Odetchnął głęboko. Bał się, żeby się w coś nie wplątać, tymczasem jednak musi się upewnić, czy nieznajomy mówi prawdę. Nie bardzo jeszcze wiedział, co wtedy zrobi, jak będzie żył mając już tę świadomość, jak wytłumaczy się przed Jackiem. Najpierw jednak musi się upewnić.
A zresztą przecież mogło być znacznie gorzej. Takiemu typowi nie należało dawać nawet dziesięciu centów, ale z drugiej strony dziesięć tysięcy to żaden uszczerbek dla ich majątku. Napastnik mógł zażądać znacznie więcej.