Cindy straciła grunt pod nogami. Zdała sobie sprawę, że popełniła błąd. Jack ze złością pokiwał głową i zacisnął dłonie.
– Powtarzałaś jej wszystko, co ci mówiłem?
– Gina to moja najlepsza przyjaciółka. Rozmawiamy ze sobą. Opowiadamy sobie o ważnych życiowych sprawach.
– Do diabła, Cindy – Jack zerwał się z łóżka. – Jak mogłaś powtarzać jej to, co mówiłem ci o ojcu?! – krzyknął. – Jak możesz być taka… nieczuła? Upadłaś na głowę, czy co?
– Nie mów tak do mnie. – Ręce zaczęły jej drżeć ze zdenerwowania. Wbiła palce w materac. – Albo zmienisz ton, albo w tej chwili odchodzę.
– Tak czy siak masz zamiar się wynieść. Myślisz, że ja nie widzę, co się dzieje? Jedziesz do Włoch z facetem, z którym chodziłaś do łóżka. Łazisz z Gina po nocnych klubach do drugiej w nocy…
– Nie byłyśmy w żadnym klubie.
– Gówno prawda! – Jack tak się zapędził, że zapomniał o własnej eskapadzie minionej nocy. – A ta twoja psiapsiółka to też dobry numer. Jedno ci powiem, że ja pewnie więcej słów zamieniam z bileterem w kinie niż ona z facetami, z którymi idzie do łóżka.
– Ja nie jestem Gina, to po pierwsze, a poza tym ona wcale nie jest taka, więc lepiej nie gadaj.
– Niby o czym – znów się uniósł i zaczął krzyczeć jeszcze głośniej. – Mam nie mówić, o co tu naprawdę chodzi? Mam zmilczeć nocne przygody panny Giny i panny Cindy? Co ty sobie wyobrażasz?
Siedziała bez ruchu na łóżku. Zbyt ją to wszystko dotknęło, żeby jeszcze coś mówić, Jack skoczył do drzwi sypialni.
– Chcesz się wynosić, to proszę bardzo, wolna droga – szarpnął drzwi, otwierając je na oścież.
Podniosła wzrok, łzy potoczyły się jej po policzkach.
– No, ruszaj – powtórzył. – Wynoś się.
Cindy ani drgnęła.
Jack kręcił głową, szukając gwałtownie czegoś, na czym mógłby wyładować narastającą od miesięcy, a może od lat, złość. To nie Cindy była jej przyczyną, ale nieszczęście chciało, że stała się jej adresatem. Rzucił się do toaletki i zza ramy lustra wyrwał kilka fotografii, pamiątek ze wspólnych wypraw.
– Jack!
– Masz! – krzyczał, rwąc zdjęcie na strzępy.
– Nie rób tego!
– Już cię tu nie ma! – wrzasnął, rozprawiając się ze zdjęciem zrobionym we Freeport.
Wyskoczyła z łóżka, pobiegła do garderoby. Zastawił jej drogę.
– Muszę się ubrać!
– Wcale nie musisz! – krzyknął, podsuwając jej pod nos jeszcze jedno zdjęcie. – Wynoś się w tej chwili, wracaj do tej swojej przyjaciółki.
– Dość tego!
Podarł cały plik zdjęć.
– Jack! – Cindy chwyciła kluczyki od auta i w samym tylko podkoszulku ruszyła do drzwi. Zatrzymała się w progu.
– Nie myślałam, że to tak się skończy – rzuciła przez łzy.
– Mówisz tak jak te męty, których bronię w sądzie.
Spurpurowiała, jakby za chwilę miała wybuchnąć albo zalać się łzami.
– To ty jesteś mętem, wielki panie adwokacie – zapiszczała i wybiegła z domu.
11
W sobotę, o ósmej trzydzieści wieczorem, Harry Swyteck zaparkował wynajętego buicka pod pięćdziesięciostopową palmą na bulwarze Biscayne. Setki takich dorodnych drzew rosło wzdłuż alei biegnącej przez całe Miami z północy na południe. Gubernator przyjechał oczywiście sam, tak jak obiecał szantażyście. Słońce zaszło przed paroma minutami i zaczynano właśnie zapalać uliczne lampy. W zapadającym mroku Harry poczuł się jeszcze mniej pewnie. Nie dość, że miał mnóstwo problemów, to jeszcze narażał się, bo chodzić po ciemnych ulicach Miami z dziesięcioma tysiącami dolarów w gotówce to więcej niż szaleństwo. Sprawdził zamki w teczce i nie zwlekając dłużej wysiadł z auta. Spiesznie przeszedł przez sześciopasmową jezdnię na drugą stronę alei, gdzie zaczynał się park.
Park Bayfront oddziela pasem zieleni tłoczne ulice centrum Miami od zatoki pełnej jachtów i motorówek. Z jednej strony otacza go granitowo-marmurowo-szklana, przetykana światłami ściana śródmiejskich drapaczy, a z drugiej rozpościera się widok na zatokę, aż po South Miami Beach, gdzie jak sznury pereł migoczą girlandy lamp na statkach wycieczkowych pływających na Karaiby. Od zatoki wiała chłodna bryza, niosąc ze sobą szum fal oblewających plaże. Północny skraj parku zamyka Bayside Marketplace – wielki kompleks sklepów, restauracji i barów, spod którego wyruszają na spacery po parkowych alejkach konne powozy wynajmowane przez turystów.
I z takiej właśnie atrakcji dla wczasowiczów miał dziś skorzystać sam gubernator Harold Swyteck. Miał nadzieję, że nikt go nie rozpozna. Specjalnie ubrał się w płócienne, żeglarskie spodnie, kolorową koszulę i, jak wszyscy urlopowicze, założył baseballową czapkę z emblematem klubu wędkarskiego. Tylko skórzana aktówka kłóciła się z całością. Kupił więc w kiosku pluszowego misia, dzięki czemu stał się właścicielem sporawej papierowej torby na zakupy. Wsunął do niej teczkę, dopełniając w ten sposób kamuflażu. W niczym już nie przypominał gubernatora, a o to przecież chodziło, choć na wszelki wypadek obmyślił sobie, co powiedzieć, gdyby ktoś go zaczepił. „No cóż – kampania wyborcza – idę między ludzi", tak właśnie powie, co zapewne nie wzbudzi zdziwienia. Cztery lata temu, kiedy ubiegał się o głosy, stosował podobne tricki. Przez cały dzień na przykład sprzedawał hamburgery u McDonalda, innym razem wystąpił w roli nauczyciela w zerówce. Wcielał się także w inne role, wszystko po to, aby zaprezentować się wyborcom jako zwykły, szary obywatel.
– Powóz dla pana?! – zawołał jeden z dorożkarzy, gdy Harry znalazł się wreszcie na postoju.
– Być może, być może…
– Czterdzieści baksów za pół godziny – odrzekł chętny woźnica, ale gubernator nie słuchał. Zastanawiał się, która z pół tuzina dorożek na postoju należy do Calvina, bo to jego musiał znaleźć o dziewiątej. Metodą eliminacji wybrał wreszcie biały powóz z czerwonymi aksamitnymi siedzeniami, zaprzężony w srokacza z łbem w śmiesznym słomkowym kapeluszu, spod którego wystawały podobne do oślich uszy. Harry był lekko podenerwowany podchodząc do starego, kędzierzawego Murzyna-dorożkarza, ale powtarzał sobie w myślach, że musi sprawę doprowadzić do końca. Czuł na sobie czyjeś spojrzenie, ktoś go obserwował, rozejrzał się więc, ale nie zauważył nikogo i niczego szczególnego.
– To wy jesteście Calvin? – upewnił się.
– Tajes – brzmiała odpowiedź. Calvin wyglądał na dobre osiemdziesiąt lat i był żywym zabytkiem z dawnych czasów, gdy miasto zwało się jeszcze „Myamma" i naprawdę należało do tradycyjnego Południa. Miał mocno oszronione siwizną włosy i żylaste dłonie człowieka, który przez całe życie ciężko pracował, potencjalnego klienta zaś potraktował z tak przesadnym szacunkiem, że w Harrym natychmiast zrodziło się poczucie winy za wszystkie podłości, jakich ów stary dziwak mógł za młodu doznać od białych współobywateli.
– Chciałbym się przejechać – rzekł gubernator wyciągając dwie dwudziestki.
– Tajes – odparł Calvin. – Ale muszę pana uprzedzić – dodał zerkając na zegarek – że w czasie kursu o dziewiątej wypada mała przerwa. Zatrzymuję się przy kiosku z mrożoną herbatą.
– Nie szkodzi – rzucił gubernator zajmując miejsce.
Na tym mi właśnie zależy – rzekł w cichości ducha.
Calvin cmoknął na konia, pociągnął za lejce, srokacz ruszył i z miejsca, jak automat, potruchtał w stronę alejki tuż nad zatoką. Gubernator patrzył rozbawiony, jak zwierzę radzi sobie wśród alejek, jakby prowadzone przez automatycznego pilota.
– Od dawna tak jeździcie, Calvin?
– Dużo dłużej, niż pan jest gubernatorem. No i skończyła się zabawa z przebraniem.