Trasa wiodła od brązowego posągu Krzysztofa Kolumba na południe wzdłuż zatoki. Pod palmami okalającymi alejki dla pieszych, wykładane białym koralowcem, który tu – na południu Florydy – zastępował granitowe kocie łby, koncertowały zespoły saksofonów i gitar. Calvin tymczasem zaczął, jak zawodowy przewodnik, opowiadać o osobliwościach okolicy. Był żywym podręcznikiem historii parku. Opowiadał więc, jak to w 1924 roku postanowiono zasypać część zatoki, właśnie po to, aby urządzić park, i jak to w 1926 roku, w czasie huraganu, morze upomniało się o swoją własność. Od lat powtarzał ten sam tekst, ale na użytek dzisiejszego wyjątkowego klienta wyraźnie się przykładał. Gubernator starał się słuchać uprzejmie, choć myślami błądził gdzie indziej, skupiając się nad celem tej niezwykłej, jak na niego, wyprawy. Spiął się, zdenerwowany, gdy dorożka okrążyła fontannę i skręciła w lewo, w głąb parku, zostawiając z tyłu jasno oświetloną aleję nad plażą. Tu kępy palm i dębów rzucały długie cienie pod lampami, których zresztą było znacznie mniej niż przy głównej alei. Gdy dojeżdżali do amfiteatru, Calvin zwolnił, tak jak zapowiadał szantażysta.
– Prrr! – zawołał z cicha, zatrzymując srokacza. Odwrócił się na koźle i rzekł: – A tu, panie gubernatorze, zaczyna się ponura część historii, bo właśnie tu w Roku Pańskim 1933 znajdowała się muszla koncertowa, z której prezydent elekt Franklin Delano Roosevelt przemawiał do piętnastotysięcznego tłumu. Wśród zebranych był pewien zbuntowany młody człowiek, wielce inteligentny psychopata – jak później opowiadali lekarze – „o chorobliwej wyobraźni, która pozostawała w sprzeczności z ustalonym porządkiem społecznym". Ów zwichnięty psychicznie mężczyzna stał cierpliwie na ławce przez cały czas przemówienia, gdy zaś prezydent skończył, wyciągnął rewolwer i nad głowami tłumu zaczął strzelać do dygnitarzy na podium z zamiarem zabicia Roosevelta. Prezydentowi udało się ujść cało, ale pięć Bogu ducha winnych osób poniosło śmierć. Śmiertelną ranę odniósł Anton Cermak, słynny burmistrz Chicago, który nim zamknął oczy, powiedział do prezydenta: „Cieszę się, że to mnie spotkało, a nie pana". Widząc minę gubernatora Calvin usprawiedliwił się: – Nie chciałem pana przestraszyć. Opowiadam o tym wszystkim pasażerom, nie tylko politykom. To część naszej historii i tyle.
– W porządku. – Harry starał się nie zwracać uwagi na mróz, który przeszedł mu po plecach. Zastanawiał się tylko, czy szantażysta wiedział, że Calvin opowiada coś takiego pasażerom, i czy właśnie dlatego wybrał tę, a nie inną dorożkę. Nie można było wykluczyć, że tak. Przestępca, kimkolwiek był, przygotowywał sprawę od dwóch lat, od czasu stracenia Fernandeza. Gubernator zapragnął nagle dowiedzieć się czegoś więcej o tej historii.
– I co dalej? – rzucił niby od niechcenia. – Wyobrażam sobie, że w 1933 roku to był temat, prawda?
– Oczywiście. Jak pamiętam, przez miesiąc pisano o tym na pierwszych stronach gazet.
– A co się stało z zabójcą?
Calvin zrobił wielkie oczy, uniósł krzaczaste, siwe brwi.
– Z całym szacunkiem, panie gubernatorze, ale chodzi o człowieka, który wyciągnął broń na oczach piętnastotysięcznego tłumu. Strzelił sześć razy mierząc w prezydenta Stanów Zjednoczonych i zabił burmistrza Chicago. Zaraz zaciągnęli go do sądu. Tam obwieścił na cały świat, że żałuje tylko, iż nie udało mu się załatwić Roosevelta, i na dodatek błagał, aby sędzia go posłał na krzesło elektryczne. No i jak pan myśli, co zrobili z łobuzem?
– Stracili – odparł cicho gubernator.
– Oczywiście, że tak. W cztery dni po pogrzebie burmistrza Cermaka dostał czapę. W tamtych czasach sprawiedliwość działała szybko, nie tak jak dziś, kiedy, jak pan dobrze wie, gromady adwokatów mielą ozorami, apelują, I robią wszystko, żeby opóźnić wykonanie wyroku. Ale – westchnął Calvin – dość już tych narzekań. Wstąpię teraz do Daisy i zafunduję sobie szklankę mrożonej herbaty. A może pan też coś chce?
– Dziękuję, nie. Poczekam. – Harry obserwował staruszka, który podreptał do kiosku. Zastanawiał się, co to wszystko ma znaczyć. Czy szantażysta objawia w ten sposób jakieś ukryte cechy swego charakteru? „Chorobliwa wyobraźnia, która pozostawała w sprzeczności z ustalonym porządkiem społecznym". Czy rzeczywiście ma do czynienia z tak niezwykle wyrafinowanym umysłem? Czy specjalnie skierował gubernatora w objęcia starego przewodnika, który w teatralny sposób wskazuje na różnicę między oczywistymi sprawami zakończonymi karą śmierci a wielce złożonymi przypadkami, między człowiekiem, który pyszni się zbrodnią aż do ostatniej swojej minuty na krześle elektrycznym, a kimś, kto do końca głosi swoją niewinność, między politycznym – oszołomem-zabójcą a kimś takim jak Raul Fernandez? A może przesłanie wcale nie jest takie wyrafinowane. Może chodzi o coś zupełnie innego, że to miejsce politycznego zabójstwa ma stać się sceną jeszcze jednego morderstwa z pobudek politycznych – mordu, który dokona się jeszcze dziś!
Harry zerknął z niepokojem na Calvina. Ten zaś cały w uśmiechach gaworzył z kioskarką, przystojną, młodą Latynoską, której wdzięki wyjaśniały, dlaczego stary wciąż tu zachodzi. Choć na termometrze nadal było co najmniej 20 stopni, Harry naciągnął pled na kolana. Chciał w ten sposób ukryć podejrzane ruchy. Wymacał siedzenie i gotów był unieść poduszki, aby otworzyć schowek. Serce zaczęło mu bić jak młotem, gdy przyszło mu na myśl, że w tej właśnie chwili z mroku może się wyłonić szaleniec z pistoletem w ręku albo że w schowku jest bomba, która eksploduje, gdy tylko spróbuje podnieść wieko, i w ten sposób dopisany zostanie jeszcze jeden rozdział do wykładu historii dorożkarza Calvina. Wziął głęboki oddech i otworzył skrytkę. Nic się nie stało. Nic nie wybuchło, nic nie wyskoczyło. Schowek był zwyczajny, dokładnie taki, jak mówił szantażysta. Harry zerknął przez ramię, czy nikt nie patrzy, ciągle miał wrażenie, że jest obserwowany. Nic jednak nie zauważył. Spojrzał w dół, żeby sprawdzić co jest w środku skrytki.
Znalazł brązowe kartonowe pudełko po butach. „Zostaw pieniądze, weź pudełko" – głosił napis z boku. Bez podpisu, ale było jeszcze ostrzeżenie: „Obserwuję cię cały czas".
Harry nie miał śmiałości, żeby jeszcze raz się rozejrzeć. Otworzył aktówkę, wsunął dwa pliki pięćdziesiątek do schowka, wcisnął pudełko do torby, umieścił poduszki siedzenia na miejscu.
Calvin wrócił po chwili. Ostatni etap przejażdżki, z powrotem na postój przy Bayside Marketplace, zabrał już tylko kilka minut, choć Harry'emu wydawało się, że trwało to całą wieczność. Podziękował dorożkarzowi i pożegnał L się, po czym spiesznie przeszedł przez ulicę do auta. Usiadł za kierownicą, torbę z pudełkiem położył na siedzeniu obok i odetchnął z ulgą, że się udało, że nikt go nie zatrzymał, nikt nie rozpoznał. Włączył silnik i miał już ruszyć, gdy nagle rozległ się sygnał – wysoki przerywany brzęczyk. Chwila przerwy i znowu. Dochodził chyba z pudełka. Harry wyciągnął karton z torby, zerwał taśmę, która przytrzymywała wieko. Brzęczało nadal, teraz głośniej. W pudełku była koperta i mały telefon komórkowy. Harry podniósł go do ucha.
– Jest w kopercie – usłyszał znajomy, sztucznie zmieniony głos.
Gubernatora przeszedł dreszcz. Oczywiście głos należał do szantażysty, ale mimo wszystko serce podeszło mu do gardła.
– To znaczy: co?
– Jeszcze pan pyta, gubernatorze? – brzmiała odpowiedź. – Skoro dostałem pieniądze, to należy się panu dowód, że to ja zabiłem tę dziewczynę, a nie Raul. Taka była umowa, prawda?
Gubernator milczał.
– Umawialiśmy się przecież, co nie?
– Tak, chyba tak.
– No właśnie – głos był teraz jakby spokojniejszy. – Niech pan otworzy kopertę. I niech pan jeszcze nic nie wyjmuje.