Zdenerwował się. Nie miał pojęcia, co o tym myśleć. Macocha nigdy nie dzwoniła, a przynajmniej od dawna. Niespodziewany telefon sprawił, że Jack przestał myśleć o Cindy. Oczywiście zwrócił uwagę, że Agnes w ostatniej chwili ugryzła się w język i nie powiedziała: „mówi matka". To spostrzeżenie przywiodło mu na myśl odległą przeszłość… Miał wtedy pięć lat…
– Twoja matka wcale nie umarła, tylko ciebie nie chce!
– Kłamiesz! – krzyknął Jack. Wybiegł z salonu, w którym macocha siedziała nad szklanką ginu z martini. Szlochając, zamknął się u siebie. Rzucił się na łóżko. Wiedział przecież, że prawdziwa mama umarła, więc Agnes musiała kłamać mówiąc, że matka go nie chce. Wcisnął nos w poduszkę i łkał. Po jakimś czasie uspokoił się, obrócił na plecy, wlepił wzrok w sufit. Myślał, jak by tu udowodnić, że Agnes łże. Pięciolatek przemyśliwał swoje pierwsze wystąpienie procesowe.
Zsunął się z łóżka, podszedł do drzwi. Chwilę nadsłuchiwał. Telewizor w salonie był włączony, tuż obok zaś znajdowała się sypialnia rodziców. Sprawdził, czy nikt go nie widzi. Wejście tam groziło awanturą, ale mimo to nacisnął klamkę.
W kącie sypialni stała stylowa toaletka. Jack otworzył dolną szufladę, w której ojciec trzymał swoje rzeczy. Wpadł na to parę miesięcy wcześniej, kiedy bawiąc się we fryzjera szukał wody kolońskiej, bez której cała zabawa byłaby na nic. Wody nie znalazł, ale w głębi, pod ojcowską bielizną, odkrył pudełko – kasetkę na biżuterię z rzeźbionego drewna klonowego ze srebrnym monogramem. Gdyby umiał czytać, widziałby, że jest to monogram matki, tej prawdziwej.
Tak jak przed dwoma miesiącami, tak i teraz wyciągnął kasetkę z szuflady i otworzył. Spiesznie wyjął tackę z przegródkami zasłaniającą wnętrze i znalazł to, czego szukał: ciężki, brązowy krucyfiks, nieco wygięty od spodu. Nigdy czegoś takiego nie widział, a najbardziej zadziwiał go łukowaty kształt tylnej części krzyża. Wkrótce potem zwierzył się z odkrycia babce, błagając oczywiście, żeby nikomu nie mówiła, no i babka wytłumaczyła, że krzyż ma specjalnie taki kształt, bo pochodzi z wieka trumny, w której pochowano matkę. Zawsze się robi takie wygięte, żeby przylegały do trumny. No właśnie, to był materialny dowód, że mama nie żyje.
Wziął krzyż, kasetkę schował z powrotem do szuflady. Ściskając w ręku „dowód", wszedł zdecydowanie do salonu.
– Jesteś kłamczuchą! – zawołał od progu do macochy.
Agnes leżała na sofie. Wolno podniosła obolałą głowę, spojrzała na chłopca.
On zaś uniósł wysoko figurkę ukrzyżowanego Chrystusa i znów zawołał:
– Widzisz, mama jest w niebie, a ty kłamiesz.
– Chodź no tutaj.
Zamarł.
– Chodźże! – krzyknęła.
Nie odpowiedział. Spojrzał tylko wystraszony, cofnął się, po chwili zaś obrócił się na pięcie i Wybiegł.
– Jack! – krzyknęła za nim.
Wpadł do sypialni rodziców, szarpnął szufladę, chcąc odłożyć krzyż na miejsce, ale nie zdążył. Agnes złapała go za rękę.
– Co to jest? – zapytała surowo.
Przestraszył się. Agnes odczytała inicjały na kasetce i spurpurowiała ze złości. Jack skulił się w sobie, czekając tylko, kiedy spadną nań razy, ale gdy po chwili podniósł wzrok, zobaczył, że macocha myślami jest gdzie indziej.
– Idź do swojego pokoju – rozkazała, nie patrząc na chłopca, a gdy ten tylko wyszedł, przekręciła klucz w zamku…
Z zamyślenia wyrwał go pisk opon samochodowych. Odsunął firankę i wyjrzał przez okno, gęsta roślinność zasłaniała widok na ulicę, ale wydawało mu się, że widzi jakiś cień przemykający przy garażu.
Wyszedł na ganek. Zrywał się wiatr, targał koronami palm na ulicy. Jack rozejrzał się, ale nie zauważył niczego szczególnego. Ruszył jednak w stronę garażu. Czuł jakiś niepokój. Ten wypadek przedwczoraj, przed Instytutem… niespodziewany telefon od Agnes… no i teraz pisk opon ruszającego pełnym gazem samochodu…
Obszedł garaż, wytężając wzrok w cieniu. Z tyłu – nic. Dopiero gdy zaszedł od frontu, zobaczył Czwartka. Pies leżał na chodniku, próbował wstać, ale bez skutku, za każdym razem ciężko zwalał się na ziemię.
– Czwartek! – Jack pochylił się nad zwierzęciem. Podniósł mu łeb, przebiegł palcami po ciele, sprawdzając, czy nie ma ran. Pies skamlał żałośnie, z pyska toczyła się krwawa piana.
Jack rozejrzał się bezradnie. Auto w warsztacie! Na szczęście przypomniał sobie, że cztery domy dalej mieszka Jeff Zebert – weterynarz.
– Trzymaj się, stary! – Wziął psa na ręce i puścił się biegiem przez ulicę. W pół minuty był przed domem Zebertów. Jeff podlewał krzewy od frontu.
– Wypadek – wykrztusił Jack, z trudem łapiąc oddech. – To mój Czwartek. Wydaje mi się, że to zatrucie, chyba coś zeżarł.
– Masz pojęcie, co? – Jeff rzucił wąż na ziemię.
– Najmniejszego, zbadaj go – podsunął psa.
Lekarz zerknął fachowym okiem i kazał Jackowi położyć zwierzę na ogrodowym stole, sam zaś pobiegł do domu po lekarstwo, które po chwili wepchnął psu do gardła.
– No, Czwartek, nie poddawaj się – szeptał Jack z rozpaczą. Pies z trudem uniósł łeb na głos pana. Męczył się, ale po chwili zaczął wypluwać treść żołądka, czerwonawą jak spieniona krew. Jeff ponowił zabieg, ale bez skutku. Pies przestał skamleć, łapy znieruchomiały, nie oddychał. Ciszę zakłócał tylko szum wody lejącej się z hydrantu. Jack szukał nadziei we wzroku lekarza.
– Przykro mi, Jack.
Jack milczał, nie potrafił dobyć z siebie słowa, patrzył pustym wzrokiem. Jeff odczekał chwilę, po czym dotknął jego ramienia.
– Nic więcej nie można było zrobić.
– Nie powinienem pozwalać mu, żeby szalał po ogrodzie. Trzeba było…
– Daj spokój, Jack. Nie miej do siebie pretensji. To nie zatrucie. Ktoś podsunął mu dobre pół kilo mielonej wołowiny z odłamkami szkła. Biedak połknął to w całości.
– Co?! – Jack nie wierzył własnym uszom, ale po chwili zrozumiał. – To ten psychiczny drań.
– Kto? – zapytał Jeff.
– Co? Ach, nie. Nie mogę uwierzyć, żeby coś takiego…
– Uspokój się – wtrącił Jeff. – Niech Czwartek tu zostanie. Przyniosę go jutro rano i zajmę się wszystkim.
– Dzięki – zgodził się Jack. Spojrzał na psa, pogłaskał go po raz ostatni i ruszył do domu. Szedł wysypaną żwirem ścieżką osiedlową. Z trudem mógł się opanować, miał wrażenie, że znalazł się nad mroczną czeluścią, że pogrąża się w ciemnej otchłani bez końca, a życie wymyka mu się z rąk. Czy uda się z tego wyjść? – myślał.
Ledwie wszedł do domu, gdy zadzwonił telefon. Przypomniał sobie wypadek przed Instytutem. W chwilę potem, gdy ktoś chciał go przejechać, też zadzwonił telefon. Złapał za słuchawkę.
– Słuchaj, ty skurwysynu…
– Jack, tu Jeff – odezwał się lekarz.
– Przepraszam, myślałem, że… – Jack stłumił w sobie złość.
– Nie ma sprawy. Chcę ci tylko coś powiedzieć. Przyjrzałem się dokładniej temu, co Czwartek miał w żołądku. Okazało się, że nie tylko resztki mięsa i szkło, ale jeszcze coś, jakieś nasiona. Nie mam pojęcia, czy trujące, a zresztą pies zdechł od szkła. Pomyślałem jednak, że powinienem ci o tym powiedzieć, bo może to jakiś ślad.
– Dzięki, Jeff. Być może to coś ważnego. Zobaczymy. W razie czego dam ci znać. – Jack nie powiedział jednak wszystkiego. Pewne sprawy wolał zachować dla siebie.
Odłożył słuchawkę. Nasiona rzeczywiście wskazywały trop, a ten wiódł do Eddy'ego Gossa. Eddy wspomniał o nasionach już w czasie pierwszego spotkania, gdy Jack podjął się obrony. Rozmawiali na osobności, w miejscowym areszcie, w ponurej celi, specjalnie przeznaczonej na widzenia z adwokatem. Był to dzień po przyznaniu się Gossa do wszystkiego przed kamerą, w czasie przesłuchania przez Lonza Stafforda. Jack słuchał w milczeniu, podczas gdy jego klient opowiadał o szczegółach zabójstwa. I oto teraz Jack przypomniał sobie coś, za sprawą czego Goss zyskał przydomek „Chryzantemowego Wampira".