Выбрать главу

– Powiedz coś wreszcie – domagał się Raul rozpaczliwie – przecież musi być jakieś wyjście.

– Jest jeszcze ostatni ruch – odparł adwokat bez przekonania.

– A widzisz – ożywił się Raul. Zacisnął pięści jakby szykował się do kolejnej rundy.

– Jedna szansa na miliard – adwokat starał się nie robić mu fałszywych nadziei. – Jest pewien nowy aspekt sprawy, więc mogę zwrócić się do gubernatora o złagodzenie wyroku. Ale niczego nie obiecuję. Lepiej przygotuj się na najgorsze. Pamiętaj, że to gubernator podpisał nakaz egzekucji i jest naprawdę mało prawdopodobne, aby skorzystał z prawa łaski i zamienił to na dożywocie. Rozumiesz?

Fernandez zamknął powieki, przełknął ślinę, nie chciał tracić nadziei.

– Rozumiem, wszystko rozumiem, ale zrób to, człowieku. Zrobisz? Spróbuj i… dziękuję, niech cię Bóg błogosławi – dodał i odłożył słuchawkę.

Westchnął głęboko, spojrzał na zegar na ścianie. Osiem po drugiej. Zostało mu mniej niż pięć godzin życia.

1

Była piąta nad ranem, gdy gubernator Harold Swyteck zasnął wreszcie na kozetce w sypialni. Wieść o tym, że w noc egzekucji gubernator nie zaznaje spokoju, zdumiałaby wszystkich, którzy znali jego ostre wystąpienia w sprawie konieczności oczyszczenia zatłoczonych florydzkich cel śmierci ze „zbyt długo przebywających tam lokatorów". Były policjant i kongresman stanowy wygrał wybory na gubernatora pod hasłem walki o „ład i porządek", co w praktyce oznaczało budowę nowych więzień, surowsze wyroki i więcej egzekucji. Miało to być skutecznym i szybkim remedium na rosnącą przestępczość. Wygrał znaczną większością głosów i natychmiast przystąpił do wypełniania obietnic. Pierwszy nakaz egzekucji podpisał już w dniu objęcia urzędu, w styczniu 1991 roku. W ciągu dwudziestu jeden miesięcy gubernator Harold Swyteck podpisał więcej nakazów egzekucji niż dwóch jego poprzedników razem wziętych.

Dwadzieścia pięć po piątej głośny dzwonek wyrwał gubernatora ze snu. Instynktownie sięgnął do nocnego stolika, aby wyłączyć budzik. Budzika nie było, a dzwonek nie ustawał.

– Telefon – mruknęła pani Swyteck z głębi małżeńskiego łoża.

Gubernator oprzytomniał, uświadomił sobie, że leży na kozetce, więc wstał, ruszył w kierunku łóżka. Na nocnym stoliku błyskał czerwonym światłem telefon alarmowy.

Sięgając po słuchawkę potknął się i uderzył boleśnie o nogę łoża.

– Niech to diabli! – zaklął. – Co się dzieje?

– Tu ochrona, panie gubernatorze.

– Wiem, że to ty, Mel, ale o co chodzi, i to o tej porze?

Po drugiej stronie kabla ochroniarz wiercił się zakłopotany, jak każdy, kto budzi szefa przed świtem.

– Jest tu ktoś, kto chce się z panem widzieć. Chodzi o egzekucję.

Gubernator zacisnął zęby, starając się uspokoić i nie wyładowywać złości za to, że uderzył się w nogę i spędził bezsenną noc, na człowieku, który dbał o jego bezpieczeństwo.

– Posłuchaj, Mel. Nie powinieneś mnie budzić za każdym razem, gdy ktoś w ostatniej chwili przynosi prośbę o ułaskawienie. Istnieją stosowne procedury. Zajmują się tym doradcy. Zadzwoń do nich, a teraz…

– Rozumiem, szefie, ale chodzi o wyjątkową sprawę. Pana gość mówi, że ma informacje, które mogą przekonać, że Fernandez jest niewinny.

– A któż to taki? – Gubernator zwrócił oczy ku niebu. – Ojciec? Przyjaciel rodziny?

– Nie, szefie. Mówi, że jest pańskim synem.

Gubernator strząsnął z siebie resztki snu.

– Niech wejdzie – polecił, odkładając słuchawkę. Sprawdził czas. Dochodziło wpół do szóstej. Zostało dziewięćdziesiąt minut.

Wybrałeś sobie, synu, diablo stosowną porę na pierwszą wizytę w rezydencji gubernatora, pomyślał.

Jack Swyteck stał sztywno na werandzie, nie bardzo wiedząc, co oznacza zasępione oblicze ojca.

– No, no – rzucił gubernator od drzwi. Miał na sobie bordowy szlafrok ze stosownym monogramem. Dwudziestosześcioletni Jack był jego jedynym dzieckiem. Matka Jacka umarła wkrótce po połogu. Harold naprawdę bardzo się starał, ale w istocie nigdy jej śmierci synowi nie wybaczył.

– Jestem tu urzędowo – pośpieszył Jack z wyjaśnieniem – nie zajmę ci więcej niż dziesięć minut.

Gubernator spoglądał chłodnym wzrokiem na Jacka, którego ciemne i uważnie patrzące oczy świadczyły dowodnie, że należy do rodu Swytecków. Jack był ubrany w wypłowiałe niebieskie dżinsy, lotniczą kurtkę z brązowej skóry i wysokie buty. Gdyby nie doskonała dykcja i dyplom prawnika z uniwersytetu Yale można by go wziąć za popularnego piosenkarza w stylu country. Ojciec w jego wieku wyglądał podobnie, a i teraz – mając pięćdziesiąt trzy lata – był szczupły i silny. W 1965 roku skończył uniwersytet stanowy. Jako student odnosił sukcesy w szermierce, potem wstąpił do policji, został posterunkowym, a jeszcze później rozpoczął karierę polityczną. Potrafił odparować każdy cios, a jeśli przeciwnik nie miał się na baczności – nokautował. Jego syn zawsze miał się na baczności.

– Wejdź – rzekł wreszcie.

Jack wszedł do środka, zatrzaskując za sobą drzwi. Ruszył w ślad za ojcem. Pokoje były mniejsze, niż tego oczekiwał, skromne, ale eleganckie, z kasetonowymi sufitami i dębową posadzką intarsjowaną mahoniem. Stylowe meble, perskie dywany z jedwabiu i kryształowe żyrandole dopełniały całości. Wystrój wnętrza nawiązywał do historii Florydy.

– Siadaj – rzekł ojciec, gdy weszli do biblioteki przy końcu korytarza.

Zdobione ciemną boazerią pomieszczenie przypomniało Jackowi dom, w którym dorastał. Usiadł w skórzanym fotelu przy kominku, założył nogę na nogę, dotykając butami łba wielkiego grizzly z Alaski, którego ojciec wytropił przed laty i przemienił w dywanik. Gubernator odwrócił wzrok, powstrzymał się przed zwróceniem uwagi synowi, aby siedział prosto. Podszedł do baru – wielkiego mebla z czarnego dębu – i wrzucił kilka kostek lodu do staromodnej szklanki.

Jack zdumiał się. Sądził, że ojciec przestał pić. Nie widział go od wielu lat. W istocie po raz pierwszy znalazł się w obliczu Gubernatora Swytecka.

– Musisz pić? Uprzedziłem cię, że chodzi o ważną sprawę.

Gubernator zerknął na syna, sięgnął po butelkę chivas regal i nalał sobie do pełna.

– Nie twój interes. – Podniósł szklankę. – Na zdrowie! – Upił spory łyk.

Jack nie zareagował. Powtarzał sobie w myślach, że liczy się tylko sprawa, z którą przyszedł do ojca.

– A więc? – odezwał się gubernator, oblizując wargi. – Nawet nie pamiętam, kiedy rozmawialiśmy ze sobą po raz ostatni, nie mówiąc już o tym, kiedy się widzieliśmy. Właśnie, kiedy?

– Dwa i pół roku temu – Jack wzruszył ramionami.

– Z okazji dyplomu na wydziale prawa, dobrze mówię?

– Nie – odrzekł Jack z cieniem uśmiechu. – To było wtedy, gdy ci powiedziałem, że podejmuję pracę w Instytucie Wolności.

– Ach tak, Instytut Wolności – Harry Swyteck spojrzał wymownie na syna – osławiona instytucja, w której sukces mierzy się liczbą uwolnionych od kary morderców, gwałcicieli i rabusiów, firma, gdzie litościwi liberałowie bronią zbrodniarzy i jak świętoszki obnoszą swoją cnotę, bo przecież nie biorą honorariów od tych wszystkich pasożytów, których reprezentują przed sądem. – Gubernator spoglądał coraz bardziej ponuro. – Tak, Instytut… Dokładnie wiedziałeś, że dotknie mnie do żywego, jeśli tam podejmiesz pracę.

Jack zacisnął palce na poręczy fotela.

– Nie jestem tu po to, aby rozdrapywać stare rany.

– Zapewne, zapewne. Zawsze tak było, ale po ostatnim twoim wyczynie przepaść między nami pogłębiła się, choć, Bogiem a prawdą, wcale nie różnił się od wszystkich innych twoich postępków od czasu, gdy wyłączyłeś mnie ze swojego życia. Nigdy nie mogłeś zrozumieć, że zawsze chciałem jak najlepiej dla ciebie.