Выбрать главу

Ciężkie krople deszczu bębniły o brezentowy dach kabrioletu i sączyły się do środka w miejscach, gdzie dwudziestoletnie, sparciałe uszczelki już dawno przestały spełniać swoje zadanie. Jack wyskoczył z auta i klucząc między wartkimi potokami deszczówki na jezdni, pobiegł ku drzwiom. Trwało to nie dłużej niż piętnaście sekund, ale wystarczyło, by przemókł do cna. Mokre ubranie lepiło się do ciała. Wszedł do środka. Klatkę schodową ledwo rozświetlała słaba żarówka. Sprawdził rząd skrzynek na listy na ścianie. GOSS, m. 217 – głosiła wizytówka na jednej z nich. Trafił więc pod właściwy adres.

Wspiął się na piętro, gdzie po obu stronach długiego, ponurego korytarza widniały rzędy drzwi do poszczególnych mieszkań. Było tu jeszcze ciemniej niż na dole. Lokatorzy wykręcili i zabrali na własny użytek większość żarówek. Sufit nosił ślady sportowych wyczynów młodych ludzi, którzy sprawdzali, jak wysoko uda im się podskoczyć. Z dziur sączyła się wilgoć, krople spływały po ścianie, zbierając się w kałuże na resztkach wykładziny. Było cicho, jeśli pominąć bębnienie deszczu o blaszany dach.

Jack ruszył korytarzem, sprawdzając numery na drzwiach, na których jeszcze cokolwiek dało się odczytać. Dwieście siedemnaście – piąte drzwi po lewej. Przyspieszył kroku. Był absolutnie przekonany, że Gossa da się powstrzymać tylko w jeden jedyny sposób. Trzeba go przestraszyć, a nikt tego nie zrobi lepiej niż jego własny adwokat. Wprawdzie gdyby były klient doniósł do Izby Adwokackiej, że jest szantażowany, że grozi mu się ujawnieniem tajemnic, z jakich zwierzył się obrońcy, wtedy Jack mógłby pożegnać się z karierą. Nie dbał jednak o to, zbyt długo bowiem bilans strat i życiowych zysków kładł się ciężarem na jego sumieniu. Z jednej strony tragiczna klęska, jaką poniósł w sprawie Fernandeza, z drugiej – rzekome sukcesy, których skutkiem było to, że wielu przestępców podobnych do Gossa znalazło się na wolności i zagrażało społeczeństwu. Był zdesperowany. Miał wrażenie, że sięgnął dna.

Zapukał do drzwi i czekał. Cisza. Nie wierzył, że Gossa może nie być. Zastukał jeszcze raz, głośniej, a po chwili zaczął wręcz walić pięściami w drewniane drzwi. I znów cisza.

– Goss! – krzyknął. – Otwieraj, wiem, że tam jesteś!

– Hej – ktoś stanął w otwartych drzwiach w głębi korytarza. – Człowieku, jest dziesiąta, dzieci śpią. Przestań wreszcie łomotać.

Jack stropił się. Tak bardzo chciał dopaść Gossa, że zachował się tak, jakby w budynku nie było nikogo innego. Tak nie wolno, to głupota, pomyślał. Odstąpił od drzwi i wolno ruszył w stronę schodów, jakby miał zamiar wyjść, ale gdy tylko sąsiad-intruz zamknął się w swoim mieszkaniu, wrócił cichaczem pod 217 i chwycił za klamkę. Drzwi nie były zamknięte. Jack się zawahał. Nadsłuchiwał, czy w środku nie rozlegnie się jakiś dźwięk albo kroki. Nic nie usłyszał. Uchylił więc drzwi, zerknął do środka. Mrok i cisza. Otworzył szerzej, stanął w progu.

– Goss?! – zawołał. Czekał na odpowiedź.

Cisza. Tylko niesione tropikalną burzą krople deszczu biły o dach i okna. Jack doszedł do wniosku, że ma dwa wyjścia. Po pierwsze może machnąć na to wszystko ręką, zawrócić na pięcie i dać sobie spokój. W takiej jednak sytuacji za jakiś czas dostanie kolejny telefon z pogróżkami, a rychło też sprawy przybiorą jeszcze gorszy obrót. Drugie i w istocie jedyne wyjście polegało na tym, aby zrobić coś tu i teraz.

Zerknął za siebie – korytarz był pusty. Spojrzał w głąb mieszkania. Serce mu biło, ręce zwilgotniały od potu. Nabrał powietrza, pomyślał chwilę, natężając całą wolę, i ostrożnie wszedł do środka. W mieszkaniu Eddy'ego Gossa panowała ciemność i cisza, śmiertelna cisza.

– Goss? – Jack zatrzymał się przy wejściu. – Goss, to ja, Swyteck. Musimy porozmawiać, więc pokaż się, do cholery! – zawołał półgłosem.

Odczekał kilka sekund. Odpowiedzi nie było. Sięgnął do kontaktu przy drzwiach. Nie było światła.

Błyskawica rozerwała ciemności za oknem. Na odgłos grzmotu serce podeszło mu do gardła. Burza nasiliła się, deszcz walił w okno, w całym mieszkaniu było tylko jedno. Znów rozbłysnął piorun, rozświetlając białą poświatą ciasne wnętrze. Jack, jak w świetle flesza, w ułamku sekundy zorientował się w otoczeniu. Wyglądało na to, że mieszkanie jest jednoizbowe: kuchnia, jadalnia i livingroom – wszystko razem. Okno zasłonięte białym jak śmierć prześcieradłem, mebli niewiele: wyleniała sofa, stojąca lampa, stół kuchenny i składane krzesło. Ściany gołe, ale zwrócił uwagę, że w pokoju znajdowało się trochę roślin, choć nie takich, jakie zwykle hoduje się w domu. Były to bowiem wieńce w kształcie krzyży i gwiazd Dawida, wiązanki, jakie składa się na grobach, z chryzantem i jeszcze innych gatunków kwiatów. Wszystkie świeże. Najwidoczniej Goss kradł je na cmentarzu. Gniew i obrzydzenie ścisnęły go za gardło, gdy na szarfie przy jednej z wiązanek odcyfrował słowa: „Najukochańszej Córce". W tej samej chwili zauważył, że obok jest drugi pokój – sypialnia. Drzwi były otwarte.

Zza nich dobiegł nagle przeciągły gwizd, głośny, bezczelny, taki jakim chłopcy na plaży zaczepiają dziewczyny. Jack sprężył się w sobie w obawie przed atakiem.

Śśśśś – znów gwizd, jakby jeszcze głośniejszy.

Serce zaczęło mu łomotać. Myślał tylko o tym, zęby zawrócić na pięcie i uciec, ale nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Ku własnemu zaskoczeniu zaczął posuwać się wolno i ostrożnie w stronę otwartych drzwi. Skradał się na palcach, żeby gumowe podeszwy adidasów nie zapiszczały na wilgotnej podłodze. Nie spuszczał oczu z drzwi. Nerwy miał napięte do ostatnich granic, nadal nie wiedział, co go spotka po drugiej stronie. Zachwiał się, gdy z oddali dobiegł przeciągły odgłos grzmotu. Do drzwi miał jeszcze dwa kroki, zatrzymał się.

I znów rozległ się gwizd.

Ten dźwięk zbijał go z tropu, ale też zaczął zwyczajnie złościć. Sukinsyn próbuje go zirytować! Bawi się, jak to on, a Jack wiedział, do czego Goss jest zdolny, wyjął więc pistolet z kieszeni.

– Eddy! – zawołał. – Dość tych żartów. Chcę tylko porozmawiać.

I znów błyskawica rozświetliła wnętrze na ułamek sekundy. Jack postąpił krok naprzód i jeszcze jeden krok. Zerknął na stół kuchenny. Stał na nim brudny talerz z resztką keczupu i pozostałościami po rybie, butelka po coca-coli, widelec i nóż – ostry jak sztylet nóż do steków. Jack ucieszył się, że jednak wziął rewolwer. Podniósł broń oburącz, jak do strzału. Ręce mu drżały, ale nie miał zamiaru się wycofać; nie odpuści. Jeszcze jeden krok naprzód i zajrzał do wnętrza sypialni.

Nagły pisk sprawił, że się cofnął. Kątem oka zauważył coś, ni to postać, ni to cień. Coś czaiło się w mroku. Dał krok do tyłu, chciał strzelić, ale stracił równowagę. Potknął się o lampę, lampa upadła na dywan, on też znalazł się na podłodze. Zaczął wstawać dygocząc z wrażenia. Walka zakończyła się równię szybko, jak zaczęła.

– Głupia papuga – powiedział głośno, oddychając z ulgą.

– Śśśś – zagwizdało ptaszysko ze swego drążka.

Jack zamarł, gdy na korytarzu, za drzwiami, rozległy się kroki. Wolał uniknąć sytuacji, w której musiałby się tłumaczyć przed kimś, kto zajrzałby do środka, zaniepokojony hałasem. Wcisnął pistolet za pasek, podszedł do okna, spróbował otworzyć. Było to zwykłe przesuwane okno, jak w większości czynszówek, ale nie dało się unieść więcej niż parę centymetrów. Poprzedni lokator wbił solidny gwóźdź we framugę, zabezpieczając się, jak można sądzić, przed nieproszonymi gośćmi. Serce zabiło mu mocniej, gdy kroki na korytarzu zaczęły się zbliżać. Rozejrzał się błyskawicznie, chwycił nóż i próbował nim usunąć gwóźdź blokujący okno. Zrazu żelazny ćwiek nie chciał nawet drgnąć, po czym z nagła puścił, na skutek czego nóż ześlizgnął się, kalecząc głęboko zewnętrzną stronę lewej dłoni. Ręka zaczęła krwawić, ale z napięcia Jack nie czuł bólu. Rzucił nóż na stół i wyślizgnął się przez otwarte okno. Zsunął się na dół po drabince przeciwpożarowej, jak uczniak na lekcji gimnastyki. Z ostatnich trzech metrów zeskoczył na ziemię, lądując po kostki w kałuży. Okrążył pędem budynek, wskoczył do auta i ruszył, starając się nie dociskać gazu do końca. Zdał sobie sprawę, że im szybciej będzie jechał, tym większe wzbudzi podejrzenia.