– Nie będę tego słuchał – Jack zerwał się z miejsca.
– Jestem twoim ojcem – wybuchnął Harry – i nie będę się przed tobą krygował…
– Dość tego! – krzyknął Jack ruszając do drzwi. – Dobrze wiesz, że nigdy cię o nic nie prosiłem i nigdy więcej nie poproszę. Nigdy – powtórzył.
– Zaczekaj – zatrzymał go gubernator. Jack stanął i wolno obrócił się do ojca. – Posłuchaj mnie, młody człowieku. Fernandez zostanie stracony dziś rano, ponieważ nie wierzę w nonsensowną opowieść o tym, że jest niewinny, tak jak nie uwierzyłem w żadne „dowody", jakie przedstawiono mi w ostatniej chwili, gdy wykonywano wyrok na innym „niewinnym" mordercy, który zabił nożem swoją narzeczoną. – Zamilkł, ze złości stracił oddech. – Niewinny… Dźgnął ją nożem dwadzieścia jeden razy!
– Na starość stałeś się strasznie ograniczony.
– Wynoś się, Jack, nie chcę cię widzieć w moim domu – rzekł gubernator wyniośle.
Jack odwrócił się na pięcie, tylko echo kroków po drewnianej podłodze poniosło się pustym korytarzem. Z rozmachem otworzył drzwi i na chwilę zatrzymał się w progu, słysząc bulgotanie whisky nalewanej do szklanki.
– Niech pan pije, panie gubernatorze, niech pan się zapije na śmierć! – krzyknął na cały dom.
Trzasnął drzwiami i wyszedł.
2
Raulowi Fernandezowi zostało już tylko kilka minut życia. Przysiadł zgarbiony na skraju pryczy, opuściwszy łysą głowę. Splecione ręce wcisnął między kolana. Był przy nim ksiądz Jose Ramirez, cały w czerni, jeśli nie liczyć białej jak śnieg koloratki i siwych włosów. W jednej ręce trzymał różaniec, w drugiej Biblię. Patrzył z troską, niemal z rozpaczą, na Fernandeza i raz jeszcze próbował namówić go, by pomyślał o zbawieniu swojej duszy.
– Zabójstwo to grzech śmiertelny, mój synu, a człowiek, który nie żałuje za grzechy, nie pójdzie do nieba. W Ewangelii św. Jana Chrystus tak rzecze do swoich uczniów: „Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane". Wyznaj mi swoje grzechy, aby Bóg ci je wybaczył.
Fernandez podniósł wzrok i popatrzył księdzu prosto w oczy.
– Ojcze – rzekł z całą szczerością, na jaką było go stać. – Nie mam już nic do stracenia, ale też nie mam się z czego spowiadać.
Ksiądz Ramirez nie zareagował, poczuł tylko, jak ogarnia go chłód. Drgnął dopiero wtedy, gdy usłyszał szczęk klucza w zamku.
– Już czas – oznajmił jeden z dwóch strażników, którzy przyszli po Fernandeza. Ksiądz Ramirez wstał z krzesła, pobłogosławił więźnia znakiem krzyża i odsunął się, ustępując miejsca funkcjonariuszom. Fernandez ani drgnął.
– Idziemy – ponaglił strażnik.
– Dajcie mu jeszcze chwilę – poprosił ksiądz.
– Nie ma już ani sekundy. – Konwojent ruszył energicznie w stronę więźnia, a wtedy Fernandez rzucił się do przodu i bykiem trafił go prosto w brzuch. Zwalili się na posadzkę.
– Jestem niewinny! – krzyczał, machając rękami jak cepem, ale sparaliżowało go niemal, gdy drugi strażnik wymierzył mu kilka ciosów pałką w plecy.
– Skurwysyn oszalał! – krzyknął ten, którego Fernandez przewrócił na ziemię. Podniósł się już i przyciskał więźnia kolanem do ziemi. – Skuj go! – rzucił do swego towarzysza. We dwóch wykręcili więźniowi ramiona, skuli mu ręce na plecach i nogi w kostkach.
– Jestem niewinny – jęczał Fernandez z twarzą wciśniętą w beton. – NIEWINNY!
– Do diabła! – zaklął ten, który przed chwilą mocował się ze skazańcem. Wepchnął więźniowi w usta skórzany knebel. Zacisnął rzemienie z tyłu głowy.
Ksiądz Ramirez patrzył przerażony, jak strażnicy stawiają Fernandeza na nogi. Więzień był półprzytomny od ciosów pałką, więc potrząsnęli nim, żeby się ocknął. Wedle prawa skazany musi mieć świadomość, że zostanie stracony. Wzięli go pod ręce i wywlekli z celi.
Ksiądz szedł za nimi jasno oświetlonym korytarzem i nie mógł zebrać myśli. Widział wiele takich scen, ale żaden lokator celi śmierci nie walczył tak jak ten, a już na pewno nie przekonywał tak gorąco o swojej niewinności.
Na końcu korytarza konwój przystanął, czekając na otwarcie stalowych drzwi do pomieszczenia, w którym wykonuje się egzekucje. Tu strażnicy przekazali więźnia dwóm innym funkcjonariuszom, do których należało wykonanie wyroku. Ci działali szybko i sprawnie. Zegar na ścianie odmierzał cenne sekundy. Fernandeza przytroczono do ciężkiego, dębowego krzesła. Jedną elektrodę przymocowano do wygolonej czaszki, drugą do kostek. Zamiast knebla wciśnięto mu w usta żelazny pręt.
Wszystko to odbywało się w całkowitej ciszy, którą zakłócało tylko brzęczenie świetlówek pod sufitem. Fernandez siedział bez ruchu. Strażnicy założyli mu czarny kaptur na głowę i stanęli pod szarozieloną ścianą. W tym momencie rozsunięto żaluzje przysłaniające wewnętrzne okno, tak aby prawie dwudziestu świadków, zebranych w zaciemnionym pomieszczeniu obok, mogło zobaczyć więźnia. Kilku dziennikarzy poruszyło się nerwowo. Przedstawiciel prokuratury patrzył obojętnie. Stryj zamordowanej dziewczyny, jedyny krewny ofiary obecny przy wykonaniu wyroku, wstrzymał oddech. Wszyscy, poza skazańcem, zwrócili wzrok na zegar. Fernandez nic nie widział. Na głowie miał kaptur, a na oczach ciasną skórzaną przepaskę. Zakłada się ją, aby gałki oczne nie eksplodowały pod wpływem wstrząsu, jaki wywołuje uderzenie prądu elektrycznego.
Ksiądz Ramirez dołączył do grupki w zaciemnionym pomieszczeniu. Strażnik przy drzwiach, zaciekawiony, uniósł brwi.
– Tym razem będzie ksiądz oglądał? – spytał szeptem.
– Wiesz, że nigdy tego nie robię.
– No cóż, zawsze bywa ten pierwszy raz.
– Właśnie – odparł Ramirez – ten pierwszy i ostatni. Miejmy nadzieję, że po raz ostatni uśmiercisz niewinnego człowieka. Jeśli nie zawodzi mnie przeczucie – dodał. Przymknął oczy i zagłębił się w modlitwie.
Strażnik odwrócił wzrok. Słowa księdza dotknęły go, ale starał się nie myśleć o tym. A zresztą – pocieszał się – to nie on odpowiada za śmierć. Nakaz wykonania wyroku podpisał sam gubernator Harold Swyteck, a prąd, który uśmierci więźnia, włączy jeszcze ktoś inny.
W tej chwili duża wskazówka zegara doszła do szczytu tarczy. Naczelnik więzienia dał znak: dwa i pół tysiąca woltów przepłynęło przez ciało skazańca. W całym budynku na krótką chwilę przygasło światło. Fernandezem rzuciło potężnie do przodu, jego plecy wygięły się w łuk, skóra zaskwierczała, uniósł się swąd palonego ciała. Więzień tak mocno ścisnął żelazny gryzak, że zgruchotał sobie zęby. Palce zaś wbił w drewnianą poręcz fotela z taką siłą, że połamał kości dłoni.
Drugie uderzenie prądu elektrycznego unieruchomiło serce.
Dla pewności włączono prąd jeszcze raz.
Wszystko razem trwało niewiele ponad minutę – ostatnie i najdłuższe sześćdziesiąt siedem sekund w całym trzydziestopięcioletnim życiu tego człowieka. Potem włączono wentylator, aby wywietrzyć z celi duszący odór spalenizny. Do środka wszedł lekarz. Przyłożył stetoskop do piersi skazańca i przez chwilę uważnie nasłuchiwał.
– Nie żyje – obwieścił.
Ksiądz Ramirez westchnął z goryczą. Otworzył oczy, spuścił głowę i przeżegnał się nabożnie.
– Niech Bóg nam wybaczy – szepnął – bośmy śmierć zadali niewinnemu.