Выбрать главу

II

Lipiec 1994

3

Eddy'ego Gossa sądzono za wyjątkowo okrutne przestępstwo, akt przemocy tak niezwyczajny, że zadziwiał nawet jego samego. Otóż pewnego wieczoru jego uwagę przyciągnęła dziewczyna, na oko szesnastoletnia, a przynajmniej tak mu sie wydawało. Wracała właśnie ze szkoły, ubrana w kostium majoretki. Lubił takie panienki – z lokami do ramion, ładniutkie, zgrabne, a co najważniejsze, bez szminki i pudru. Świeży wygląd dawał gwarancję, że będzie tym pierwszym.

Zorientowała się chyba, że coś się dzieje, gdy tylko ją dogonił. Był tego prawie pewien, bo zaczęła zerkać przez ramię i wyraźnie przyśpieszyła kroku. Uznał więc, że jest przerażona, a przynajmniej wystraszona na tyle, że nie sprawi mu kłopotów. I rzeczywiście, wystarczyło parę sekund, żeby wpakować ją do forda pinto. Pięć mil za miastem, w sosnowej gęstwinie, przyłożył jej nóż do gardła i zagroził, że ma robić wszystko, co każe, bo inaczej… Oczywiście nie protestowała, bo przecież nie miała wyjścia. Zadarła spódniczkę, ściągnęła rajstopy, takie cieliste, jakie noszą wszystkie licealistki z zespołu musztry paradnej, o czym Eddy doskonale wiedział. Siedziała jak zamurowana, gdy sięgnął palcami między jej nogi, ale w pewnej chwili zaczęła płakać, ronić wielkie łzy, a tego nie lubił. Zezłościł się, bo naprawdę nie znosił, kiedy dziewczyny zaczynają ryczeć, więc zarzucił jej rajstopy na szyję i ścisnął, mocno, bardzo mocno, tak mocno, że stało się to, co się stało. Po prostu złamał jej kark i urwał głowę.

Był to największy wyczyn Eddy'ego, jego duma, i dlatego teraz stał przed sądem, a bronił go Jack Swyteck.

– Proszę wstać, sąd idzie! – zawołał woźny, gdy przysięgli w milczeniu, gęsiego, zaczęli wysypywać się z sali narad. Studentki szkoły pielęgniarskiej, kierowca autobusu, dozorca, pięciu czarnych, dwoje Żydów. Czterech mężczyzn, osiem kobiet. Siedmiu pracowników fizycznych, dwóch przedstawicieli wolnych zawodów i trzy osoby, których profesję trudno było rozpoznać, co zresztą nie miało już żadnego znaczenia, bo nie liczyło się indywidualne zdanie poszczególnych ławników, ale werdykt, który wspólnie uzgodnili. Stanęli w dwóch rzędach, każdy za swoim plastikowym krzesłem w ławie przysięgłych, i wpatrywali się w miejsce, gdzie „tryska magiczne źródło". Jack nazywał w ten sposób wolną przestrzeń między stołem sędziego a ławą przysięgłych, scenę, na której adwokaci, broniąc oskarżonych, popisują się kiepskimi tyradami, licząc, że się uda i wszystko będzie dobrze.

Jack przełykał ślinę, próbując wyczytać cokolwiek z twarzy przysięgłych. Miał już pewne doświadczenie, więc nie dał po sobie nic poznać, choć podskoczył mu poziom adrenaliny. Dziś kończył się proces, który przez ponad miesiąc nie schodził z czołówek gazet. Jack niewiele się zmienił przez ostatnie dwa lata, tylko w oczach pojawiła się odrobina cynizmu, a we włosach trochę siwych pasemek, przez co wyglądał poważniej, jak na prawnika z czteroletnim ledwie stażem. Zapiął marynarkę – nosił garnitur z tenisu – zerknął na swego klienta, który stał sztywno obok niego. Kawał dobrej roboty, pomyślał.

– Proszę usiąść – odezwał się siwowłosy sędzia. Sala była przepełniona.

Oskarżony Eddy Goss łypał ciemnymi, głęboko osadzonymi oczami na przysięgłych, którzy zajmowali miejsca. Patrzył uważnie, z napięciem, jak saper na minę, którą ma rozbroić. Miał wielkie ręce, ręce dusiciela (czego prokurator nie omieszkał w stosownym momencie podkreślić) paznokcie obgryzione do połowy, wydatną – szczękę i wielkie błyszczące czoło, co razem wyglądało złowieszczo. Łatwo też było go sobie wyobrazić przy „robocie", za którą wytoczono mu sprawę. Dziś miał w sobie coś wyniosłego, jakby czuł się dumny z jakiegoś powodu, pomyślał Jack.

W istocie takie samo wrażenie odniósł cztery miesiące temu, gdy oglądał na wideo, jak jego klient z niejaką chełpliwością opowiada oficerom śledczym o koszmarnym morderstwie. Sprawa wydawała się oczywista. Prokurator miał przecież kasetę, na której Eddy przyznawał się do winy. Ale przysięgłym nie pokazano nagrania. Jack postarał się, aby kasetę wyłączono z materiałów dowodowych.

– Czy przysięgli uzgodnili werdykt? – spytał sędzia.

– Tak jest – odparł przewodniczący ławników.

Napięcie doszło do zenitu. Wśród publiczności było cicho jak makiem zasiał, szumiał tylko wielki wentylator pod sufitem. Woźny przekazał kartkę z werdyktem sędziemu.

Ich orzeczenie w istocie nie ma znaczenia, myślał Jack. Ważne jest coś innego: system, a więc święte zasady sprawiedliwości. Na tym właśnie polega jego – Jacka – rola, że służy sprawiedliwości. Patrząc, jak sędzia przekazuje kartkę protokolantowi, zaczął wspominać, jak w czasie studiów uczono go fundamentalnych zasad systemu: że wszyscy obywatele są równi w obliczu sądu i każdy ma prawo do obrony; że powinnością adwokatów jest dowodzić niewinności oskarżonego, a tym samym strzec należnych mu praw. Same szlachetne zasady, ale życie jest życiem, bo oto przyszło mu bronić człowieka, który nie okazywał nawet cienia skruchy, cienia żalu za to, czego się dopuścił. A werdykt przysięgłych brzmi…

– Niewinny!

– Nie…! – krzyknęła siostra ofiary, a po chwili gniewny pomruk wypełnił całą salę.

Jack przymknął oczy. Odniósł gorzkie zwycięstwo.

– Proszę o spokój! – Sędzia kilkakrotnie uderzył młotkiem w pulpit, aby uciszyć wzburzoną do granic histerii salę. W stronę Jacka Swytecka i zabójcy, którego wybronił, posypały się przekleństwa, złorzeczenia i papierowe kule.

– Spokój, proszę o spokój!

– Jeszcze odpowiesz za swoje, Goss! – krzyknął przyjaciel domu zamordowanej dziewczyny. – Ty też, Swyteck.

Jack wlepił wzrok w sufit. Starał się wyłączyć, nie zwracać uwagi, nic nie słyszeć.

– Obyś nie zaznał dziś spokoju – mruknął pod jego adresem rozwścieczony prokurator, wychodząc z sali.

Jack gorączkowo szukał w myślach jakichś argumentów, czegoś, za czym mógłby się skryć jak za tarczą. Niczego jednak nie znalazł. Zmilczał, własną postawę zaś zamanifestował w ten sposób, że nie powinszował Eddy'emu Gossowi zwycięstwa, nie podał mu ręki, nawet na niego nie spojrzał. Zajął się swoimi papierami.

Goss tymczasem patrzył nań z uśmiechem zadowolenia.

– Niech mi pan da wizytówkę, Mr. Swyteck – poprosił. Patrzył z wysoka, ręce wsparł na biodrach. – Przyda mi się następnym razem…

Może te słowa, a może jeszcze coś innego sprawiło, że patrząc na Gossa, Jack miał przed oczami wszystkich zbrodniarzy bez cienia skruchy, których bronił w ciągu tych kilku lat. Podszedł do Gossa i rzucił mu prosto w twarz:

– Coś ci powiem, ty skurwysynu. Lepiej nie myśl o następnym razie, bo ja na pewno nie będę cię bronił. I powiem więcej: osobiście postaram się, żebyś dostał najgorszego adwokata, jaki tylko praktykuje w tym stanie. Bądź pewien, że jako syn gubernatora mogę to załatwić.

Uśmieszek spłynął z twarzy Gossa, który zmrużył złowrogo oczy.

– Tylko bez gróźb, Swyteck.

– Możesz mi naskoczyć.

Goss pogardliwie skrzywił wargi.

– Dość tego. Obraziłeś mnie i tego ci nie odpuszczę, Swyteck. – Przysunął się jeszcze bliżej do adwokata. – Jedno ci tylko powiem, nadejdzie dzień, i to szybciej, niż ci się wydaje, kiedy będziesz mnie błagał o wybaczenie – odsunął się i patrzył świdrującymi oczami na Jacka – błagał o litość i łaskę.

Jack starał się zachować spokój, ale ten świdrujący wzrok palił go do żywego.

– Cóż ty możesz wiedzieć o litości, Goss – rzekł na koniec, odwrócił się na pięcie, zabrał teczkę i ruszył do wyjścia. Przeciskał się przez gniewny tłum. W poczuciu ogromnej samotności zmierzał do mahoniowych, rzeźbionych drzwi z napisem: WYJŚCIE.