– Panie, panowie, oto on – nad tłumem uniósł się głos Gossa. Wymachiwał rękami jak konferansjer w cyrku. – Oto on, mój były przyjaciel, mecenas Jack Swyteck.
Jack udawał, że nie słyszy. Czuł na sobie wzrok tłumu.
– Wał – syknął ktoś z tłumu.
– Padalec.
Wszyscy patrzyli na niego i nagle zdał sobie boleśnie sprawę, co to naprawdę znaczy być pełnomocnikiem procesowym, reprezentować interesy klienta. Właśnie, jak flaga jest symbolem państwa, jak szatan uosabia zło, tak on uosabiał teraz Eddy'ego Gossa.
– Idzie, idzie – rozległo się w tłumie dziennikarzy na korytarzu, gdy Jack pojawił się w drzwiach sali rozpraw. Czekali całą gromadą, uzbrojeni w mikrofony i kamery.
– Mr. Swyteck – nie sposób było ominąć natrętnych mikrofonów – prosimy o komentarz… Pański klient… jakie mogą być konsekwencje…? A co pan powie rodzinie ofiary? – Pytania nakładały się na siebie.
Z tyłu napierał tłum wylewający się z sali, przed sobą miał zwarty front reporterów i żadnej ucieczki. Nie da się wykpić zwykłym „bez komentarza". Przystanął, zastanowił się chwilę.
– Sądzę, że dzisiejszy werdykt można określić tylko w jeden sposób. Było to zwycięstwo zasad, wedle których najmniejsza wątpliwość działa na korzyść oskarżonego…
Gdzieś z tłumu trysnęła fontanna czerwieni, krwawy strumień oblał Jacka, a krzyki ogarniętych paniką ludzi wypełniły cały sądowy korytarz. Rozgardiasz pogłębił się, gdy jeszcze jeden gęsty strumień czerwieni oblał Jacka i wszystkich dookoła.
Zamurowało go na chwilę. Nie pojmował, co się stało. Starł czerwoną maź z twarzy, nie wiedząc, czy to krew, czy farba, ale nie zareagował ani słowem. Czerwone krople zaczęły ściekać na podłogę.
– Masz krew na rękach, Swyteck! – zawołał z tłumu anonimowy napastnik. – To jest jej krew.
4
Do domu jechał w samych spodenkach. Musiał złożyć dach w swoim kabriolecie – mustangu rocznik 73, bo od smrodu nie dało się oddychać. Koszulę i poplamione ubranie rzucił na tylne siedzenie. No cóż, zakończenie procesu było niezwykłe, ale też prasa całkiem na serio przewidywała, że zapadnie taki, a nie inny werdykt. Uniewinnienie widać dotknęło kogoś do żywego, a przynajmniej na tyle, że ów ktoś zadał sobie trud, by przygotować parę pojemników z farbą, i postąpił tak jak fanatycy ochrony zwierząt, którzy oblewają farbą damy w futrach na ulicach w Nowym Jorku. Zastanawiał się tylko, czym naprawdę go oblano. Krwią? A jeśli tak, to jaką? Zwierzęcą? Ludzką? Zarażoną AIDS? Skrzywił się na myśl o tytułach w jutrzejszych gazetach: „Jack Swyteck, krwawy liberał". Tam do licha, oby nie było gorzej – pomyślał.
Ściemniało się, gdy dotarł do domu. Na podjeździe – na co zaraz zwrócił uwagę – nie było czerwonego pontiaca, a więc Cindy Paige, jego dziewczyna, nie przyjechała i nie będzie z kim pogadać o wydarzeniach mijającego dnia. Jego dziewczyna. Czasami zastanawiał się, czy naprawdę jego. Ostatnio nie układało się między nimi najlepiej. Cindy coraz częściej zostawała u swojej przyjaciółki Giny, bo „Gina ma kłopoty" – wyjaśniała, co brzmiało niezbyt przekonywająco. Rzekome kłopoty Giny były raczej pretekstem, żeby uwolnić się od tych wszystkich problemów, z jakimi borykali się od kilku miesięcy. „Niech to diabli wezmą" – zaklął. A zresztą trudno mieć pretensje, bo przecież naprawdę było tak, że jeśli nie siedział po uszy w robocie, to zamykał się w sobie, rozmyślał w skrytości ducha, zastanawiał się nad życiem, sam, niczego z nią nie dzieląc.
– Cześć, koleś! – zawołał, gdy jego kudłaty przyjaciel, najlepszy ze wszystkich, szalał na powitanie pana. Wielkie, jak u niedźwiedzia, kosmate łapy oparł Jackowi na piersi, mokry nos przycisnął do twarzy. Nazywał się Czwartek, bo właśnie w pewien czwartek z Cindy i jej pięcioletnią siostrzenicą wzięli go ze schroniska, ratując przed niechybnym uśpieniem. Z pewnością Czwartek zasługiwał na ułaskawianie bardziej niż jakikolwiek więzień z celi śmierci. Miał coś z labradora, lecz naprawdę był mieszańcem, obdarzonym cechami niezliczonych psich ras. Ogromnymi, czekoladowymi ślepiami potrafił wyrazić absolutnie wszystko. Teraz oczy wołały: jeść!
– Chyba mamy dla ciebie pudełko tego, co trzeba. – Jack wyzwolił się z psich objęć i ruszył do kuchni. Nasypał trochę karmy do miski. Znalazł też w lodówce resztki wczorajszej pizzy. Cindy nigdy nie dojadała pizzy do końca. Zostawiała ją dla psa.
Postawił miskę na podłodze i przyglądał się, jak Czwartek zaczyna pochłaniać jedzenie.
Na szczęście krew, farba, czy co tam napastnik użył w sądzie, zmyła się pod prysznicem bez śladu. Wycierając się w łazience, Jack słyszał, jak Czwartek suwa miskę nosem po posadzce w kuchni. Uśmiechnął się, wciągnął spodenki, poszedł do sypialni, przysiadał na skraju podwójnego łóżka. Bez specjalnego celu rozglądał się wokół, aż popatrzył na zdjęcie Cindy – pamiątkę po wspólnej wyprawie w góry, w Utah. Stała na skale, uśmiechnięta, szczęśliwa, a wiatr rozwiewał jej blond loki. Lubił to zdjęcie, chyba najbardziej ze wszystkich, gdyż uwidaczniało najlepsze cechy Cindy, które sprawiały, że była naprawdę nadzwyczajna. To, że jest i ładna, i niebywale zgrabna, widzieli wszyscy. Jack znacznie wyżej cenił jej cudowne oczy i czarujący uśmiech. To było w niej najlepsze.
Odruchowo sięgnął po słuchawkę. Skrzywił się, gdy pod numerem Giny Terisi usłyszał tylko: „Przykro mi, ale nie mogę teraz podejść do telefonu… " – nagranie na automatycznej sekretarce.
– Cindy, zadzwoń do mnie – poprosił. – Tęsknię – dodał po sekundzie i odłożył słuchawkę. Wyciągnął się na łóżku, przymknął oczy i po raz pierwszy od wielu dni nareszcie się rozluźnił. Martwił się tylko, że wiadomość na sekretarce najpierw usłyszy Gina i że zaraz zacznie przekonywać Cindy, że wcale mu na niej nie zależy. Nie bez racji zresztą.
Włączył telewizor, przeleciał kilka kanałów szukając programu, w którym nie rozrabiano by sprawy uniewinnienia Eddy'ego Gossa. Wybrał MTV, gdzie dwóch niechlujnych szarpidrutów brzdąkało coś na gitarach, podczas gdy blond dziewoja w stylu Cindy Crowford lizała ich po twarzach.
Wyłączył odbiornik, wtulił się w poduszkę leżąc w ciemności. Sen nie nadchodził. Otworzył oczy, patrzył bezmyślnie przed siebie, na wygasły ekran telewizora. Nie miał na nic ochoty, ale ponure wydarzenia dnia nadal nie dawały mu spokoju. Nagle poczuł, że jest coś, co musi raz jeszcze obejrzeć.
Zerwał się z łóżka, sięgnął po teczkę, po omacku znalazł to, czego szukał. Włączył telewizor, wsunął kasetę do magnetowidu, usiadł na łóżku.
– Nazywam się Eddy Gross – mówił człowiek na ekranie. Patrzył prosto w obiektyw policyjnej kamery. Zwykle starannie zaczesany, teraz miał zmierzwioną, przetłuszczoną czuprynę. Wyglądał obrzydliwie, jakby z tydzień sypiał pod mostem, i zapewne śmierdział jak z rynsztoka. Ubrany był w brudne levisy, pożółkły podkoszulek rozerwany na piersiach, z plamami potu pod pachami, ale sprawiał wrażenie pewnego siebie. Siedział wyraźnie zadowolony na składanym krzesełku, z rękami założonymi na piersiach. Na szyi widać było cztery świeże, długie zadrapania. W rogu ekranu widniała data nagrania: godzina 23. 04, 12 marca – cztery i pół miesiąca temu.
– Mój adres: East Adams Street 409, mieszkania 217.
Kamera odjechała, ukazując szerszy obraz. Przesłuchiwany siedział u szczytu długiego stołu konferencyjnego, obok niego, po prawej stronie, zajął miejsce przesłuchujący – starszy mężczyzna, dobrze po sześćdziesiątce, siwy, w rogowych okularach na orlim nosie.
– Panie Goss – mówił właśnie – nazywam się Lonzo Stafford, jestem oficerem śledczym. Jest tu z nami detektyw Jamahl Bradley, stoi za kamerą. Zapewne wiesz, synu, że przysługuje ci prawo odmowy zeznań, a także masz prawo…