Выбрать главу

– A co z Cindy, gdzie mam ją spotkać?

– Weź ze sobą telefon i idź na ulicę Simonton, w kierunku przeciwnym niż hotel. Gdy ojciec wręczy mi pieniądze, skieruję cię bezpośrednio do niej i mam nadzieję, że zdążysz.

– Co to znaczy – zdążę?

– A jak myślisz?

– Chcę usłyszeć Cindy – odparł Jack stanowczym tonem – chcę wiedzieć, czy nic jej nie jest.

W słuchawce nastała cisza. Minęło dobre dziesięć sekund, dwadzieścia, Jack pomyślał, że rozmówca przerwał połączenie. Okazało się jednak, że nie.

– Jaack… – odezwała się Cindy.

– Kochanie!

– Błagam cię, Jack, rób to, co on mówi.

– Dość tego! – przerwał porywacz. – Jeśli chcesz ją jeszcze usłyszeć, musisz grać, jak ci każę. Żadnych numerów, żadnej policji, a wszystko będzie dobrze, nikomu nic się nie stanie. A teraz w drogę, Swyteck! – Połączenie zostało przerwane.

Jack westchnął głęboko.

– I żadnych obaw – mruknął do siebie.

51

Po błyskawicznej naradzie z Kimmellem i wzajemnych przestrogach, by zachować ostrożność, Jack z Harrym wyszli z hotelu i każdy ruszył w swoją stronę. Gubernator skierował się w stronę placu Mallory, wokół którego wznosiły się dawne magazyny portowe, gdzie ongiś licytowano jedwab, wino i co tam jeszcze znajdowano we wrakach statków, które nie docierały do portu, rozbijając się na okolicznych rafach. W czasie festiwalu plac stanowił jakby granicę między szaleństwem Duval Street a dostojnym spokojem wód Zatoki Meksykańskiej. Jack udał się na południe, ku ulicy Simonton, która biegła równolegle do Duval, ale miała absolutnie inny charakter. Po jej obu stronach wznosiły się okolone białymi parkanami domy w wiktoriańskim stylu. Przed stu laty mieszkali tu marynarze, poławiacze gąbek, poszukiwacze skarbów, a dziś większość domostw pozamieniano na pensjonaty.

W szybkim tempie przeszedł dwie przecznice i zwolnił, zdając sobie sprawę, że w istocie nie wie, dokąd iść. Minęła go roztańczona grupa przebierańców w strojach jaskiniowców z popularnego serialu telewizyjnego. Doszedł do wniosku, że chyba całe miasto zdążało w jednym tylko kierunku, ku Duval Street, pieszo, na rowerach, na motocyklach. Nie widać było tylko aut, bo podczas Festiwalu Fantazji mało kto jeździ samochodem.

Jack zadrżał, gdy nagle odezwał się brzęczyk telefonu komórkowego.

– Tak? – potwierdził odbiór.

– Skręć w lewo w ulicę Caroline – usłyszał – i nie wyłączaj telefonu, odzywaj się przy każdej kolejnej przecznicy.

Jack przeszedł na drugą stronę Simonton i zagłębił się w ulicę Caroline, jak mu kazano. Gwar z Duval cichł, a ulica stawała się coraz bardziej wyludniona i ciemna. Mniej było tu lamp, a światło księżyca przysłaniały gęste korony drzew. Między nierównymi płytami chodnika wyrastały korzenie. Palmy i dęby szumiały cicho, poruszane wieczorną bryzą. Stare, drewniane domy z wysokimi na piętro gankami i okiennicami z serduszkiem zdawały się trzeszczeć od wiatru. Jack szedł nie oglądając się na nic.

– Nie chodzi o dziewczynę – odezwał się głos w telefonie.

Jack wstrzymał oddech. Telefon widać miał służyć jeszcze innym celom, nie tylko po to, aby kierować go na miejsce.

– Jestem przy Elizabeth Street.

– Idź dalej prosto – polecił porywacz i zaraz wrócił do głównego wątku – chodzi o Raula Fernandeza i chyba o tym wiesz?

Jack szedł dalej. Nie chciał prowokować porywacza, ale dał się ponieść własnej ciekawości.

– Opowiedz mi o nim.

– Najważniejsze już i tak wiesz: to nie był jego pomysł, żeby załatwić tę małą.

– Rozumiem, ale opowiedz mi coś więcej.

W słuchawce zapadła długa cisza. Jack z doświadczenia wiedział, bo przecież był adwokatem i nieraz rozmawiał z klientami o trudnych sprawach, że tamten albo teraz całkowicie zamilknie, albo przeciwnie, popłynie niepowstrzymany potok zwierzeń. Na razie usłyszał, że rozmówca chrząka.

– Raul odsiedział na Kubie dziewięć lat, zanim dostał się tutaj, i jak myślisz, czego może chcieć facet, który ląduje w Miami po dziewięciu latach w kiblu?

Jack zawahał się. To, co usłyszał, zdawało się potwierdzać hipotezę Kimmella, że ma do czynienia z Estebanem. Nie był wszakże pewien, czy pytanie było zaproszeniem do rozmowy, czy tylko cezurą w monologu.

– Sam mi powiedz.

– Kurwy, ty głupi chuju, kurwy. Gotów był zapłacić, ale po co? Jest dużo takich dup, co za skarby nie przyznają się, że są kurwami. Wystarczy taką poderwać. Tak mu poradziłem i tak miał zrobić, ale był nieśmiały, więc poszedłem z nim, żeby mu pokazać, jak to się robi.

– To znaczy, że załatwiliście ją wspólnie, Fernandez i ty?

– Raul nikogo nie zabił. Nóż był tylko po to, aby ją wystraszyć, ale głupia dupa wpadła w panikę i zerwała mu maskę. Nawet wtedy nie chciał jej zabić. Ja ją wykończyłem, żeby go ratować. Więc jak myślisz, jak on się musiał czuć, gdy zamknęli go za morderstwo? Zrobiłem wszystko, żeby go uratować od krzesła elektrycznego, nawet przyznałem się do zabójstwa, ale ty, Swyteck, ty nie zrobiłeś tego, co do ciebie należało. Człowiek, który mógł wstrzymać egzekucję – gubernator – był twoim rodzonym ojcem, a tyś nawet palcem nie kiwnął.

Jack stłumił w sobie pokusę, żeby wyjaśnić, jak to było naprawdę. W świetle tego, co usłyszał, wyrok i egzekucja miały jednak uzasadnienie. Skoro Raul Fernandez dopuścił się gwałtu, a przynajmniej próby gwałtu, to ponosił taką samą odpowiedzialność jak ten, kto fizycznie poderżnął gardło ofiary. Wedle prawa każdy, kto bierze udział w przestępstwie, w wyniku którego ginie człowiek, jest winien morderstwa, choćby sam akt zabójstwa został dokonany przez inną osobę. Nazywa się to zabójstwem w wyniku czynu przestępczego i zagrożone jest najwyższym wymiarem kary. W sumie zaś oznaczało to, że ojciec nie podpisał nakazu egzekucji niewinnego człowieka.

– A więc ty i Raul byliście kumplami w więzieniu, tak?

– Kumplami w kiblu – powtórzył jego prześladowca obrażonym tonem – co ty sobie wyobrażasz, że byliśmy parą pedałów, czy co? On był moim bratem. Zabiłeś mi brata, skurwysynu!

Jack wstrzymał oddech. Stawka rosła.

– Dochodzę do Williams Street.

– Zatrzymaj się. Stań twarzą na południe. Widzisz?

– Co mam widzieć?

– Dom na rogu.

Za żelaznym parkanem wznosiło się wiekowe domiszcze w wiktoriańskim stylu, ledwie widoczne za gęstwiną tropikalnej roślinności. Dom był dwupiętrowy, z wielką werandą, oblazły z farby, ale w dość dobrym stanie, z niebieskimi okiennicami, które służyły raczej ozdobie, okna bowiem zabezpieczono aluminiowymi żaluzjami, jakie stosuje się w tych okolicach zwłaszcza w okresie jesiennych huraganów, gdy właściciele wyjeżdżają gdzie indziej na cały sezon.

– Widzę, dom jest zabezpieczony przed huraganem.

– Właśnie – brzmiała odpowiedź – pozamykany, ale twoja dziewczyna jest w środku. Sama nie wyjdzie, musisz po nią pójść i żeby ci do głowy nie przyszło dzwonić po policję. To stary, wielki dom, a dziewczyna jest dobrze schowana. Może być na strychu albo pod podłogą, na razie nie powiem ci, gdzie. Masz jedyną szansę, żeby znaleźć ją żywą. Musisz słuchać poleceń przez telefon. Będę cię kierował. Ale musisz się pośpieszyć, Swyteck. Dokładnie pięć minut temu zaaplikowałem jej solidną dawkę arszeniku.

– Ty skurwysynu, obiecałeś, że nic jej nie zrobisz.

– I nic nie zrobiłem – warknął przestępca – wszystko zależy od ciebie. Zabijesz ją, jeśli nie będziesz mnie słuchał. Dziewczyna może przeżyć dwadzieścia minut bez odtrutki. Tak więc, im szybciej ją znajdziesz, tym szybciej będziesz mógł wezwać pogotowie. Furtka jest otwarta, wejdź do środka, chłopcze. I nie wyłączaj telefonu.