Gniew, wściekłość, a zarazem wzruszenie ścisnęły Jacka za gardło. Zdawał sobie sprawę, że nie ma żadnego wyboru. Pchnął żelazną bramę, która otworzyła się z piskiem, biegiem przedarł się przez chaszcze do drzwi na zapleczu, bo tylko tamtędy mógł dostać się do opuszczonego domu.
52
Harry Swyteck dreptał nerwowo przed portowym magazynem, gdzie miał przekazać okup. Był sam, w pobliżu żywej duszy, natomiast zewsząd dobiegały odgłosy muzyki i festiwalowej zabawy. Mimo że stał sam, miał wrażenie, iż jest pośrodku gwarnego tłumu, a zresztą od Duval Street raz po raz zjawiały się a to pary przebierańców, aby w cieniu magazynu dać sobie dowody nagłej miłości, a to pojedyncze postacie, aby wypróżnić napęczniałe od napitków pęcherze, a to jeszcze ktoś, aby względnie spokojnie zaciągnąć się trawką.
Gubernator spojrzał na zegarek. Pierwsza. Nadal żadnego sygnału ani od Jacka, ani od porywacza. Dziwne, pomyślał. Stał w ciemnościach z walizką pieniędzy, ale nie odczuwał strachu, to znaczy nie bał się o siebie ani o pieniądze, martwił się natomiast o Jacka. Przestał dreptać, zatrzymał się, sprawdził telefon komórkowy, czy jest włączony i czy działa. Wszystko w porządku.
Westchnął głęboko. Starał się pilnie obserwować okolicę i nadsłuchiwać, co było trudne, bo gwar festiwalu: śmiechy, piski, muzyka we wszystkich stylach i gatunkach rozpraszały uwagę. Z pobliskiego hotelu Pier House pobrzmiewała orkiestra rockowa, a nad wszystkim przebijał dźwięk trąb i łomot perkusji. Najpierw irytowało go to mniej więcej tak, jak człowieka denerwuje kapiąca z kranu woda, z czasem jednak hałas zaczął mu się dawać mocno we znaki i w uszach dudniło mu tak, jakby biły pioruny. Marzył, żeby wreszcie nastała cisza, pokręcił głową, jakby chciał otrząsnąć się z otępienia, gdy nagłe zdał sobie sprawę, że dudnienie dochodzi wcale nie od hotelu, ale z przeciwnej strony i że to nie perkusja, ale coś zupełnie innego. Obrócił się na pięcie. Rzeczywiście łomot dochodził z tej strony, a źródło znajdowało się gdzieś w pobliżu budki telefonicznej.
– Jest tam ktoś?! – zawołał. Żadnej odpowiedzi. Tymczasem łupanie rozległo się jeszcze głośniej i gwałtowniej, jak bicie wystraszonego serca. Postąpił dwa kroki w tę stronę i zatrzymał się. Za budką stała stara, pordzewiała furgonetka i właśnie coś lub ktoś walił od środka w tylne drzwi, jakby chciał się wydostać na zewnątrz. Drzwi trzęsły się w zawiasach, aż w pewnej chwili zamek puścił. Gubernator sięgnął po broń.
– Nie ruszać się! – zawołał. – Kto tam?
Łupanie ustało, ale odpowiedzi nie było. Gubernator milcząc podszedł bliżej. Zdawał sobie sprawę, że nie ma co powtarzać pytania. Jeśli chce poznać odpowiedź, musi zajrzeć do środka.
53
Jack szarpnął za klamkę, otworzył kuchenne drzwi i skoczył w mroczne wnętrze. Przesunął ręką po ścianie, szukając kontaktu, żeby zapalić światło. Znalazł, przekręcił włącznik, ale ciemność nie ustąpiła. Nie widział nic. Nie było prądu, a wszystkie okna szczelnie przysłaniały metalowe żaluzje przeciwburzowe.
– Nie ma światła! – krzyknął do telefonu.
– Prąd wyłączony – usłyszał – na stole w kuchni jest latarka.
Potykając się o sprzęty, Jack odszukał stół. Włączył latarkę. Adrenalina we krwi robiła swoje, ale uświadamiał sobie własny strach. Biały snop światła ciął ciemność jak laser i Jack poczuł się jak intruz, który wdziera się do obcego domu, ba, do innego świata. Drewniany budynek zdawał się żyć własnym życiem, trzeszczał, pojękiwał i skrzypiał. Zabytkowy dom z czasów królowej Wiktorii przepełniała woń stęchlizny i zastałego powietrza. Wszystko tu było wiekowe: meble, tapety, ręczna pompa nad zlewem w kuchni, jakby nikt tu nie mieszkał od stu lat, albo przeciwnie – jakby lokatorzy, którzy wprowadzili się przed stuleciem, nigdy tego domu nie opuścili.
– Gdzie jest Cindy?! – krzyknął do mikrofonu.
– Idź w prawo, do jadalni.
Oświetlając drogę latarką Jack rzucił się do drzwi. Podłoga skrzypiała pod nogami. Chwycił za klamkę i wszedł do jadalni. Snop światła wyłowił z ciemności mahoniowy stół, krzesła, ale Cindy nie było. Spojrzał w górę, ale tylko kryształowy żyrandol zamigotał odbitym światłem. Przesunął latarką po ścianach, zatrzymując się na chwilę na starym malowidle – portrecie czerstwego człowieka w mundurze kapitana marynarki, który zapewne mieszkał tu i tu umarł. Jack miał wrażenie, że portret spogląda nań z najwyższą przyganą.
– Gdzie ona jest? – rzucił do telefonu.
– Spokojnie – odparł Esteban – masz czas, masz tyle czasu, ile ja miałem, żeby cię przekonać, iż Raul powinien żyć. Teraz twoja kolej. No, przekonaj mnie.
Jack struchlał. Uświadomił sobie po raz kolejny, że stąpa po grząskim gruncie, że jest pionkiem w rękach szaleńca. Wielkie krople potu wystąpiły mu na czoło, gdy nerwowo przyciskał słuchawkę do ucha.
– Proszę…
– No, przekonaj mnie, udowodnij, że nie powinna umrzeć!
– Dam ci wszystko, co chcesz, wszystko, powiedz tylko słowo.
– Chcę, żebyś się poczuł jak ja tamtej nocy, tak samo bezsilny i bezradny. Zacznijmy od skamlenia. Błagaj mnie, Swyteck, błagaj, żeby nie doszło do egzekucji.
Jack stał jak oniemiały. Strach ściskał mu serce, że traci cenny czas. Oświetlił latarką salon i hali. Chciał biec, szukać Cindy, ale dom był ogromny i z pewnością nie zdążyłby odnaleźć jej na czas.
– Proszę, puść ją – powiedział drżącym głosem.
– Mówiłem, że masz błagać.
– Proszę, ona nic ci nie zrobiła, nigdy nikogo nie skrzywdziła.
– Sprawdź kredens pod ścianą.
Jack rzucił się we wskazanym kierunku, potykając się o perski dywan. Szarpnął drzwiczki kredensu, oświetlił wnętrze.
– Tu jej nie…
– Oczywiście, że jej nie ma. Błaganiem i zaklinaniem nic się nie wskóra, pamiętasz? Spróbuj inaczej!
Jack wstał, serce waliło mu jak młotem, spazmatycznie łapał powietrze.
– Ty nędzy skurwysynu, mów, gdzie ona jest.
– Gniew, złość – szydził porywacz – no, no, zobaczymy, co to nam da. Idź do salonu, jest tam taki schowek pod schodami na górę.
Jack skierował latarkę we wskazane miejsce, wyławiając z ciemności szerokie schody niczym w rezydencji Scarlett O'Hary z „Przeminęło z wiatrem". Skręcały majestatycznym łukiem na piętro, a wyżej zwężały się, wiodąc na kolejną kondygnację.
– Schowek – powtórzył Esteban, jakby wiedząc, że Jack nie rusza z miejsca.
Jack niemal fizycznie czuł upływ czasu. Był tylko marionetką, pionkiem, ale też ścisłe wykonywanie poleceń dawało przynajmniej cień nadziei. Ruszył ku schodom, klucząc pośród antycznych mebli. Znalazł schowek, szarpnął drzwi. Pusto.
– Ty skurwysynu – głos odbił się echem po mrocznej czeluści klatki schodowej.
– Czas ucieka, co teraz poczniesz? – rozległo się w słuchawce.
– Dość tej zabawy! Przecież chodzi ci o mnie, więc weź mnie, mnie, rozumiesz!
– No właśnie! – syknął prześladowca z wyraźną satysfakcją. – Przyznanie się. To ostatnia szansa i dokładnie taki sam wniosek, do jakiego i ja doszedłem, Swyteck! No, zobaczymy, czy tym razem to pomoże. Wyznaj swoją winę, wyznaj wobec mnie!
– Do niczego się nie przyznam. Chcesz mnie załatwić.
– Dlaczego? – Porywacz ciągnął grę. – A więc co takiego popełniłeś?
– Wszystko, co chcesz. Popełniłem to, co mówisz.
– Nie – odrzekł Esteban z przyganą – musisz sam się przyznać i musisz wierzyć. Przyznaj się sam z siebie!