– A więc zrobiłem to.
– Zabiłeś Raula, powiedz, że zabiłeś Raula.
– Gdzie ona jest?
– Przyznaj się!!!
– Tak, tak! – krzyczał Jack. – Zabiłem Raula Fernandeza. Zrobiłem to! A teraz mów, GDZIE JEST CINDY?
– Tuż za tobą.
Jack obrócił się na pięcie, spojrzał w górę klatki schodowej i zobaczył ciało mknące na dół jak pocisk.
– Cindy! – zawołał. Jedyną odpowiedzią był straszny trzask łamanych kręgów. Stopy nie sięgnęły podłogi, bezwładne ciało zawisło w powietrzu, na sznurze. Jack krzyknął z przerażenia i trwogi. Poznał ubranie, twarzy nie widział, przysłaniał ją czarny kaptur z otworami na oczy, jak w czasie prawdziwych egzekucji. – Wielki Boże, nie pozwól…! – zawołał odchodząc od zmysłów. Rzucił telefon i skoczył na schody, aby ją zdjąć, czy raczej odciąć. Nie sięgnął jednak. Wspiął się wyżej, wyciągał przed siebie ręce, ale ciągle na nic. Zbiegł na dół, do salonu, po krzesło i znów pośpieszył na schody.
– Wszystko na nic – gdzieś z mroku dobiegł niski, chrapliwy głos. – Nie żyje!
Jack struchlał. A więc nie był tu sam.
Puścił krzesło, wyciągnął broń. Obrócił się, oświetlił latarką przestrzeń za sobą, potem przed sobą i powyżej. Nikogo nie zobaczył.
– Zabiję cię! – krzyknął w ciemność.
– Zemsta – padła gromka odpowiedź, odbijając się echem od schodów i ścian. – Obaj tego chcemy, Swyteck. No, chodź, chwyć mnie.
Jack myślał tylko o Cindy, wiszącej bez życia w ciemności, i przez jedną krótką chwilę gotów był zapłacić cenę własnego życia za życie oprawcy. Rzucił się na schody, nie myśląc o własnym bezpieczeństwie. W jednej ręce ściskał rewolwer, w drugiej latarkę. Pędem wbiegł na samą górę, a gdy się obrócił, żeby zerknąć w dół, ogłuszający huk i potężne uderzenie zwaliły go z nóg. Ból… upadek… utrata świadomości.
Uderzając ciałem o drewnianą poręcz wypuścił z rąk latarkę i pistolet. Spadał jakby w zwolnionym filmie. Usłyszał własny krzyk, gdy zwalił się na stół w salonie i stoczył na podłogę. Nie mogę oddychać… Boże, jak to boli – przeleciało mu przez głowę.
Minęły sekundy. Zapanowała całkowita ciemność. Po chwili jasny promień światła uderzył go w oczy.
Zbrodniarz spoglądał ze szczytu schodów w dół. Uśmiechnął się widząc dygocące ciało na podłodze. Ucieszył się, że Jack żyje. Skierował snop światła ku górze, jakby jeszcze raz chciał się zachwycić swoim dziełem. Bezwolna postać wisiała na sznurze, obracając się wolno wokół własnej osi. Wsunął pistolet za pas, wyjął sprężynowy nóż i ruszył w stronę Jacka. Uśmiech znikł z jego oblicza, ofiara bowiem zniknęła gdy podziwiał swe poprzednie dzieło.
Omiótł salon światłem latarki. Skrzywił się, nie rozumiejąc, co się stało. Na podłodze nie było krwi, w ogóle nigdzie nie widział krwi. Zgrzytnął ze złości zębami, zdając sobie sprawę, że niedoszła zdobycz musiała mieć na sobie kuloodporną kamizelkę. Błyskawicznie skierował strumień światła na podest schodów. Pistolet Jacka i latarka nadal tam leżały.
Uspokoił się i znów na jego obliczu pojawił się złowrogi uśmiech. A więc jego ofiara nie ma broni i nie mógł odejść daleko. W domu panowały ciemności jak w piekle. Esteban nie słyszał, aby Jack potknął się o coś, a więc musi być gdzieś tu, w zasięgu światła latarki. Morderca położył latarkę na podłodze, tam gdzie stał, na podeście. Snop światła wytyczał granicę ewentualnej ucieczki Jacka. Poświata oblewała salon i sąsiedni pokój na dole oraz hali wiodący do biblioteki, przestrzeń wystarczająco dużą, aby zabawić się za wszystkie czasy. Esteban schował nóż, wyciągnął pistolet. Tym razem Jack Swyteck już się nie wyłga.
54
Trzy przecznice dalej, w pobliżu dawnego magazynu portowego, gubernator Harold Swyteck skradał się ostrożnie w stronę starej furgonetki. Broń trzymał w pogotowiu, serce waliło mu jak młotem. Podszedł na jakieś trzy metry i zamarł na widok tego, co zobaczył w środku. Był to wór sporej wielkości. Podrygiwał, podskakiwał i skręcał się jak oszalały na metalowej podłodze furgonu.
– Nie ruszać się! – krzyknął gubernator.
Ruchy ustały, ale z wnętrza worka jęły dobywać się dziwne, przytłumione i jakby rozpaczliwe dźwięki. Harry podszedł bliżej i zerknął na tablice rejestracyjne wozu. Furgonetka pochodziła z Miami, a przynajmniej tam była zarejestrowana.
– Jestem Harold Swyteck! – zawołał półgłosem, podchodząc bliżej.
W worku zajęczało jakby głośniej i natarczywiej.
– Leżeć bez ruchu! – rozkazał. – Mam broń. – Wskoczył do furgonetki, ukląkł i błyskawicznie rozwiązał worek, cały czas trzymając broń w pogotowiu. – Cindy?! – krzyknął poznając dziewczynę, którą widział w relacji telewizyjnej z procesu.
Spoglądała na niego przerażonym wzrokiem.
– Już dobrze – uspokajał ją. – Jestem ojcem Jacka – zaczął ściągać z niej worek. Speszył się widząc, że jest całkiem naga. Zdjął jej knebel.
Zaczerpnęła głęboki oddech, spróbowała poruszać zdrętwiałą szczęką.
– Dzięki Bogu – szepnęła drżącym głosem.
– Nic ci nie jest?
– Nie, nic, ale trzeba natychmiast zawiadomić policję. On chce zabić Jacka. Tak powiedział, zanim straciłam przytomność po zastrzyku. Powiedział też, że przenosi się do innego domu. Pan miał mnie znaleźć w furgonetce, abym wszystko panu przekazała – wypowiedziała to wszystko jednym tchem, nabrała pełne płuca powietrza i dodała: – Powiedział, że zabije Jacka i że chce, aby pan sam odszukał ciało. Zapewniał, że gdy odzyskam przytomność, Jack będzie martwy.
– A gdzie oni są?
– Nie wiem. Chce uniknąć spotkania z panem, chce tylko, żeby pan zaczął szukać Jacka w nadziei, że może uda się go uratować, ale jest pewien, że pan nie zdąży i znajdzie pan tylko ciało.
Gubernator chwycił telefon komórkowy i wdusił przycisk automatycznego połączenia.
– Alarm. Odnalazłem Cindy. Jest zdrowa i cała, ale z Jackiem źle. Muszę wiedzieć, gdzie go szukać. Odbiór.
– W porządku – potwierdził Kimmell, włączając ekran urządzenia naprowadzającego. Za chwilę pokaże się sygnał nadajnika Jacka. Tymczasem na ekranie nie było nic. Były agent jeszcze raz uruchomił urządzenie. Cisza. Jeszcze raz. Żadnej odpowiedzi.
– Cholera jasna, nic nie widzę – zaklął.
– Co? – denerwował się Harry.
– Nadajnik Jacka milczy.
– Ale dlaczego? Co się stało?!
– Nie wiem. Może wypadł albo odłączyła się antena, nie mam pojęcia. Nie jestem w stanie go zlokalizować.
Wiadomość ugodziła gubernatora w samo serce.
– Boże – szepnął – miej go w swojej opiece. Błagam…
55
Morderca myślał tylko o jednym. Zsunął się bezszelestnie na dół i przycupnął pod dyndającym na sznurze ciałem dziewczyny. Latarkę zostawił na schodach, kierując snop światła ku górze, uczynił to specjalnie, bo gdyby nadal trzymał ją w ręku, Jack wiedziałby, gdzie jest i dokąd zmierza jego przeciwnik. W żółtawym półmroku wysoka sylwetka Kubańczyka rzucała cień na salon. Pistolet trzymał w pogotowiu. Nie odczuwał podniecenia, serce biło równo – no cóż: zwykły dzień w życiu doświadczonego mordercy. Miał dwie możliwości: albo poczekać, aż Jack sam wyjdzie z ukrycia, albo samemu próbować go dopaść. Wybór był prosty. Esteban uwielbiał polowania z naganką.
Za schodami, w ciasnej łazience przy końcu długiego, mrocznego korytarza, było duszno nie do zniesienia. Jack spływał potem. Kamizelka kuloodporna parzyła jak puchowa kurtka, ale nie myślał nawet, żeby ją zdjąć. Już raz uratowała mu życie, choć ostry ból świadczył, że nie obyło się bez kontuzji. Kula złamała żebro. Oddychał krótko i płytko, aby nie potęgować bólu, ale najgorsze było co innego: nie miał broni ani latarki, ani żadnego kontaktu ze światem. Latarkę i pistolet stracił, gdy zwalił się ze schodów, a kula zgruchotała nadajnik. Jedyna broń, na jaką mógł ewentualnie liczyć, to zaskoczenie. Trwał więc bez ruchu, kryjąc się za uchylonymi drzwiami do łazienki. Nasłuchiwał kroków swego oprawcy, świadom brutalnej prawdy, że z tego domu tylko jedna osoba wyjdzie żywa.