Выбрать главу

– Już cię żrą rekiny, Swyteck! – zawołał w ciemnościach. Był niemal pewien, że motorówka rozcięła nieszczęsnego prawnika na pół. Wyczuł co prawda uderzenie, ale nie mógł wykluczyć, że łódź otarła się tylko kadłubem o dno na płyciźnie, więc chciał sprawdzić. Rozglądał się pilnie w mroku, szukając wzrokiem szczątków ofiary.

Jack zamarł pod wodą, ale płuca domagały się powietrza. Łódź była tuż nad nim. Silniki pracowały leniwie na wolnych obrotach. Czuł, że za chwilę płuca eksplodują, nie mógł dłużej wytrzymać. Wychynął na powierzchnię i nie zauważony przez szaleńca zdążył chwycić za drewniany pomost do nurkowania za rufą łodzi. Nawet na wolnych obrotach silniki grzmiały potężnie. Jack wsunął się na pomost i ukradkiem zerknął do kokpitu. Zabójca wpatrywał się w morze, licząc, że fale wyrzucą poszarpane ciało.

Jack przeczołgał się bliżej silników. Sięgnął ręką, szukając przewodów paliwowych. Chciał je zerwać, bo inaczej za minutę lub dwie łódź znajdzie się na pełnym morzu, a tam nie będzie już szans. Ale w mroku zamiast na przewody paliwowe trafił ręką na rozgrzany blok silnika. Krzyknął z bólu. Morderca usłyszał.

– Koniec z tobą! – zawołał, uderzając Jacka bosakiem w plecy.

Jack jęknął pod potężnym uderzeniem, ale zdołał chwycić bosak. Pociągnął mocno i obaj wpadli do płytkiej wody, uderzając o ostre koralowce. Esteban wynurzył się pierwszy. Rzucając się jak marlin na wędce, starał się przytrzymać Jacka pod wodą. Ten rozpaczliwie szukał oparcia na dnie, aby odbić się i wypłynąć na powierzchnię. Nie zdążył. Morderca stalowym uściskiem chwycił go za gardło. Jack próbował się bronić, kopał, wymachiwał rękami, ale woda osłabiała ciosy. Brakowało mu powietrza, płuca paliły, otworzył usta, aby złapać oddech, ale wokół była tylko woda.

W desperacji sięgnął ręką na dno, aby znaleźć odłamek koralowca, którym można by zadać cios. Na litej skale nie było jednak nic, ale wyczuł palcami ostry kawałek koralu, który jak igła strzelał w górę. Chwycił mocniej, szarpnął, rafa puściła. Zamachnął się jak nożem, mierząc w głowę napastnika. Nie widział skutków uderzenia, bo wszystko przysłaniała spieniona od walczących ciał woda, ale chyba trafił. Czuł, że ostry jak brzytwa koral zagłębił się w coś miękkiego. Uderzył jeszcze raz, też celnie, bo śmiertelny ucisk na gardle zelżał. Półprzytomny zdołał wreszcie wysunąć głowę na powierzchnię. Prychając i kaszląc nabrał w płuca haust ożywczego powietrza.

Ocknął się w samą porę, gdy morderca, stojąc jakieś trzy metry dalej, szykował się do zadania ostatecznego ciosu bosakiem. Podniósł drzewce wysoko do góry i wtedy Jack zobaczył krwawą ranę na jego szyi.

– Skurwysynu! – krzyknął Esteban chrapliwie. – Ty pierdolony skurwysynu! – pchnął bosak w stronę Jacka i byłby go przebił na wylot, ale Jack w ostatniej chwili zdołał uskoczyć i sam chwycił za drzewce. Napastnik tracił siły, oczy mu zmętniały, chwyt zelżał. Stracił dużo krwi, ale nie zaprzestał walczyć.

– Dość! – krzyknął Jack.

Kubańczyk albo nie słyszał, albo wściekłość nie pozwalała mu się poddać. Jack uderzył tępym końcem bosaka prosto w szczękę wroga. Zęby nie wytrzymały, drzewce utknęło głęboko w przełyku. Ciało przeszył śmiertelny skurcz. Jack pchnął jeszcze raz. Głowa Estebana zniknęła pod powierzchnią. Jack przytrzymał ciało przeciwnika bosakiem jeszcze dobrą minutę. Zwolnił, gdy na powierzchni nie widać już było pęcherzy powietrza. Wpław dostał się do motorówki.

Z wysokości pokładu patrzył na miejsce, gdzie przed sekundą rozegrał się śmiertelny bój, nie wierząc, że to już koniec. Wypatrywał tak dobre dziesięć minut, jakby oczekiwał, że wróg wychynie jeszcze z otchłani, jak mechaniczny rekin w filmie „Szczęki". Ale to nie była filmowa fikcja, to była żywa rzeczywistość, a w niej płaci się życiem. Księżyc w pełnej krasie wisiał w zenicie, rozpraszając nocny mrok. Spadająca gwiazda rozświetliła na krótko horyzont. Fale uderzały łagodnie o kadłub motorówki i wszystko wokół wyglądało tak, jakby żaden dramat nie naruszył odwiecznego rytmu natury.

W górze rozległ się warkot silników. Jack podniósł wzrok. Od strony przystani nadlatywał śmigłowiec Straży Przybrzeżnej. Jack siedział bez ruchu, patrząc bezmyślnie, jak prąd rozmywa ciemną szkarłatną plamę nad rafą, unosząc ją gdzieś w mrok. Myślał o setkach i tysiącach nieszczęsnych Kubańczyków, którzy uchodząc przed terrorem panującym we własnym kraju wyruszali na morze na łodziach, tratwach, a nawet na pompowanych dętkach samochodowych i nigdy nie docierali do celu. Potężny i bezlitosny Golfstrom porywał ich, rzucając na bezmiar Atlantyku, i ich losu nie zmieni fakt, że oto jeden z ciemiężycieli legł na dnie i zostanie tam na zawsze, jeśli taka będzie wola Pana.

Śmigłowiec wyposażony w pływaki w miejsce płóz zawisł w powietrzu tuż nad motorówką, a po chwili usiadł na wodzie. Przeszklona kabina pilotów połyskiwała w świetle księżyca. Obok pilota siedział gubernator. Jack pomachał ręką na znak, że jest zdrów i cały, ojciec odpowiedział tym samym gestem.

– Jej też nic nie jest! – zawołał przekrzykując szum łopat wirnika. – Cindy jest cała i zdrowa.

Jack usłyszał, ale nie pojmował. Przecież Cindy nie żyje – myślał. Widział na własne oczy. Widział ciało wiszące nad schodami. W jego sercu pozostanie nie zagojona rana. Z rozpaczą chwycił się jednak słów ojca. Choć wiedział, jednak chciał wierzyć. Wiedział, ale łaknął nadziei.

– Nic jej nie jest – powtórzył Harry widząc rozpacz w oczach syna – przed chwilą z nią rozmawiałem.

Harry rzucił linę, ale Jack był zbyt oszołomiony, żeby zareagować. Z wolna słowa ojca jednak zaczęły docierać do jego świadomości. Cindy żyje, a tuż obok jest ojciec, niebezpieczeństwo minęło. Zsunął się do wody i popłynął do śmigłowca. Powietrze pchane w dół łopatami wirnika wzbijało w górę fontanny wody, ale nie zwracał na to uwagi. Wszystko bowiem: stłuczenia, rany i zadrapania, złamane żebra świadczyły tylko o jednym, że żyje, serce zaś podpowiadało coś jeszcze: że ma po co żyć.

Tyle przynajmniej wyrażał wzrok ojca, choć w oczach lśniły łzy. Łzy radości i szczęścia.

Epilog

styczeń 1995

Nim jeszcze morskie prądy zabrały ciało Estebana, wieść o tym, co się stało, rozlała się na lądzie jak powódź. W mediach szaleństwo rozpoczęło się już w niedzielę i trwało pełne dwa tygodnie. Pierwsze szczegóły wydarzeń przedostały się do publicznej wiadomości w ciągu dwudziestu czterech godzin. Wszystkie gazety na Florydzie pisały o tym na czołówkach i od tego tematu zaczynały się dzienniki radiowe i telewizyjne. CNN nadała w sumie kilka godzin bezpośrednich relacji z Key West.

W poniedziałek po południu Swyteckowie ujawnili całą historię na konferencji prasowej i cały świat dowiedział się, jak Esteban przez dwa lata szykował zemstę za śmierć brata. Było jasne, że Eddy Goss nie zginął z ręki Jacka ani jego ojca, że zabójcą był kubański psychopata, który starał się rzucić podejrzenie na syna gubernatora, aby w ten sposób doprowadzić do egzekucji za zbrodnię, której Jack nie popełnił. To Esteban zabił Ginę Terisi, też po to, aby doprowadzić do wyroku skazującego Jacka. Ponadto opinia publiczna przekonała się, że gubernator Swyteck wcale nie podpisał nakazu egzekucji niewinnego człowieka. Wedle tego, co morderca powiedział Jackowi, Raul Fernandez zgwałcił dziewczynę, a jego brat ją zamordował. Obaj doczekali się zasłużonej kary.

W poniedziałek wieczorem obu Swytecków obwołano bohaterami, uznając ich zasługę nie tylko w tym, że uwolnili społeczeństwo od mordercy-psychopaty, ale także od jednego z najokrutniejszych oprawców spod znaku Fidela Castro. Na ręce gubernatora nadeszło wiele depesz gratulacyjnych od czołowych osobistości w kraju. W Małej Hawanie – kubańskiej dzielnicy w Miami – zaczęto zbierać podpisy pod petycją, aby jedną z głównych arterii przemianować na „Bulwar Swytecków". Natomiast biuro prokuratora stanowego wydało dość pokrętnie sformułowane oświadczenie o rozwiązaniu wielkiej ławy przysięgłych, która miała postawić obu Swytecków w stan oskarżenia.