We wtorek (a był to pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada, a więc uświęcony tradycją dzień wyborów powszechnych) wyborcy tłumnie ruszyli do urn. W całej historii Florydy nie notowano tak wysokiej frekwencji ani tak zasadniczego zwrotu, jeśli idzie o preferencje wyborcze.
– Jedna kadencja to coś, ale dwie to wspaniała sprawa – oświadczył Harry Swyteck z trybuny w czasie drugiego w swoim życiu balu inauguracyjnego, co trzystu zaproszonych gości – przyjaciół i znajomych – skwitowało burzliwą owacją, wznosząc toast za drugie zwycięstwo gubernatora. On zaś skłonił się przed małżonką, prosząc ją do tańca. Płynęli po parkiecie w takt ulubionej melodii, jakby to było ich srebrne wesele, gubernator w smokingu, Agnes w powłóczystej długiej sukni.
Za nimi na parkiet ruszyły inne pary, czemu Jack i Cindy przyglądali się z wysokości swoich miejsc przy stole dla honorowych gości. Dawno nie byli tak szczęśliwi, choć nie wszystkie rany zdążyły się zabliźnić. Cindy ciągle jeszcze przeżywała nocne koszmary i za skarby nie zgadzała się zostawać sama w domu. Oboje myśleli o Ginie i o koszmarze, jaki przeżyła przed śmiercią. Z wolna jednak życie wracało do normy, a siłę czerpali z wzajemnej miłości. Cindy znów pracowała w studiu fotograficznym, Jack otworzył własną kancelarię adwokacką, ceniąc sobie możliwość wyboru klientów. Przed Bożym Narodzeniem zaczęli odzyskiwać równowagę psychiczną i emocjonalną, a co najważniejsze – zbliżyli się do siebie.
Jack patrzył z zachwytem na Cindy. Wyglądała naprawdę wspaniale w kreacji w kolorze głębokiego fioletu, z seksownym dekoltem. Blond włosy upięła wysoko, twarz jej promieniała, w uszach połyskiwały diamentowe kolczyki pożyczone od Agnes.
– Chodź – wziął ją za rękę – chcę ci coś pokazać. Wyszli z tłumnej sali balowej na cichy dziedziniec, jakby żywcem przeniesiony z Riviery. Hotel zbudowano w stylu śródziemnomorskim, co bardzo podobało się gościom.
Przez otwarte drzwi dobiegały dźwięki muzyki. Księżyc i gwiazdy dodawały romantycznego nastroju owej styczniowej nocy. Przeszli przytuleni do siebie pośród winorośli, obok fontanny i palm na taras wielkości kortu tenisowego, skąd roztaczał się widok na basen położony trzy piętra niżej. Jack postawił kieliszki szampana na kamiennej balustradzie, wziął dziewczynę w ramiona.
Cindy się przytuliła.
On zaś ukradkiem, bo miała to być niespodzianka, wrzucił jej do kieliszka brylantowy pierścionek.
– Tu jesteście – z uśmiechem rzekł gubernator, który nagle pojawił się na tarasie. – Szukałem was przez cały wieczór, aby zamienić dwa słowa na osobności.
Jack nie był specjalnie zachwycony towarzystwem. Miał trochę inne plany.
– A ja – wdzięcznie odparła Cindy – cały wieczór czekałam na okazję, aby wznieść z panem, gubernatorze, prywatny toast.
– Wspaniały pomysł – rzekł Harry – tylko że nie mam szampana.
– To się podzielimy – sięgnęła za siebie.
– Sekundę! – struchlał Jack.
Spóźnił się, Cindy już brała kieliszek, ale jakoś tak niezręcznie, że strąciła szkło z balustrady.
– Jezus Maria! – jęknął Jack z przerażeniem. Kielich z cenną zawartością poszybował w dół i rozbił się o kamienne nabrzeże basenu.
– Jestem taka niezręczna – przepraszała Cindy.
Jack patrzył w osłupieniu na drobiny szkła na dole. Bez słowa odwrócił się na pięcie i pomknął schodami w dół. Kucnął i zaczął nerwowo szukać wokół w mizernym świetle latarni. Czynił to drobiazgowo i wytrwale, jak emeryci, którzy wieczorami szukają drobnych monet pozostawionych na plaży przez nieuważnych gości. Bez skutku. Pierścionka nie było.
– Tego szukasz? – spytała Cindy z pozorną obojętnością. Stanęła nad nim, wyciągając rękę, w której połyskiwał klejnot.
Jack zrobił głupią minę, jak bohater skeczu w „Ukrytej kamerze".
– Widziałaś, że wrzuciłem go do kieliszka? – ni to spytał, ni to stwierdził.
Przytaknęła.
– I cały czas go miałaś, nie spadł razem z kieliszkiem.
– Wyciągnęłam ukradkiem, gdy rozmawiałeś z ojcem – uśmiechnęła się.
Jack też się zaśmiał, potrząsając głową. Spojrzał na nią.
– I co teraz?
– Cóż, skoro już klęczysz…
Jack przełknął ślinę.
– Czy…
– Czy co?
– Czy wyjdziesz za mnie?
– Hmmmm – mruknęła Cindy niby zaskoczona, po chwili uśmiechnęła się szeroko. – Wiesz, że tak – wyciągnęła ręce. Jack wstał z klęczek i chwycił ją w ramiona.
Przez długą chwilę nie widzieli świata poza sobą, gdy nagle gromkie oklaski uprzytomniły im, że są w miejscu publicznym. Z wysokości tarasu uśmiechał się gubernator z Agnes i dziesięć innych par. Cindy pokazała pierścionek.
Jack skłonił się głęboko przed dostojną widownią.
– Ojciec jest z ciebie dumny – Cindy spojrzała mu prosto w oczy – a gdy w naszym domu zacznie raczkować mały Jack lub mała Jackie, ty też będziesz dumny.
– Niech będzie Jackie, ale jeśli urodzi się chłopiec, nazwiemy go Harry, na cześć dziadka.
Przytuliła się jeszcze mocniej.
– Cieszę się, że Harry zostanie dziadkiem.
– Ja też.
Doczekał się przebaczenia gubernatora i sam też wybaczył, jakby nawzajem skorzystali z prawa łaski…
James Grippando