– Pierdolone kurwy – wyrzęził, gdy jego ciało przeszedł dreszcz. Przymknął oczy, otworzył je po dobrej chwili, pilnie patrząc na efekt rękodzieła.
Wstał wolno, zapiął rozporek. Nie spuszczał wzroku z poplamionego zdjęcia. Sięgnął do kieszeni i rzucił w białawą, wilgotną wydzielinę coś drobnego. Ziarenko. Nasionko chryzantemy.
– Moja wizytówka – szepnął ze złowrogim grymasem na ustach.
7
We czwartek gubernator wstał o szóstej. Wziął prysznic, ogolił się, gdy Agnes leżała jeszcze w łóżku po bezsennej nocy. Harold Swyteck należał do tych mężczyzn, którzy niczego przed żoną nie ukrywają. Chłopcom z ochrony zamydlił oczy zmyśloną naprędce historią o fatalnym upadku, aby wytłumaczyć siniaki, Agnes natomiast powiedział prawdę, bo zawsze był wobec niej szczery, a poza tym chodziło także o jej bezpieczeństwo.
Agnes w milczeniu przełączała pilotem programy telewizyjne. Wybrała wreszcie „Teleświt" – poranny dziennik regionalny. Pokazywali Harry'ego, tym razem w otoczeniu grupy księży, pastorów i rabinów, którzy popierali jego kandydaturę. Słuchając, jak dziękuje gościom za życzliwość, poczuła się dumna z męża, jednak spoważniała, gdy pamięć podsunęła jej to, co opowiedział poprzedniego wieczora.
Agnes zawsze żywiła obawy, że działalność publiczna naraża Harry'ego na niebezpieczeństwo, że nadejdzie dzień, kiedy któryś z wrogów nie ograniczy się wyłącznie do gróźb, lecz posunie się krok dalej. Wczoraj jednak, gdy Harry mówił, że ów napastnik wie coś szczególnego o sprawie Fernandeza, nie myślała w ten sposób. Doskonale pamiętała, jak ciężko mąż przeżył decyzję o wykonaniu wyroku, do tej pory ciągle jeszcze zastanawiał się, czy uczynił słusznie, ważył racje i argumenty. Rozumiała go i dzieliła jego wątpliwości, bardziej zresztą te związane z Jackiem niż z podpisaniem wyroku śmierci.
Nie była wymarzoną macochą i zdawała sobie z tego sprawę. Wiele razy próbowała zbliżyć się do pasierba, ale bez skutku. Pogodziła się z jego niechęcią, bo nie miała innego wyjścia, choć gdyby nie pewne wydarzenie przed dwudziestu pięciu laty, to kto wie, czy wszystko nie ułożyłoby się inaczej. Stało się to wówczas, kiedy lekarze orzekli, że ona i Harry nie mogą mieć własnych dzieci. Właśnie wtedy Agnes sięgnęła po kieliszek…
Była zbyt pijana, aby odebrać Jacka z przedszkola. Przywiozła go sąsiadka. Mały wszedł jakby ukradkiem, przez drzwi od podwórza. Zawsze zresztą starał się uniknąć nowej „mamusi", bo ciągle jej nie ufał.
– Jack – szepnęła Agnes otwierając oczy. W ustach czuła lepkość, jakby po zmrożonej melasie. – Chodź tu do mnie, kochanie.
Chciał ją wyminąć, ale udało jej się złapać go za portki. Objęła chłopca, przytuliła niezdarnie do piersi i wilgotnymi ustami wycisnęła pocałunek na policzku.
– Pocałuj mamusię – domagała się, rozsiewając wokół woń przetrawionego ginu z martini. Jack wyrywał się z objęć. Agnes tuliła jeszcze mocniej. – Nie pocałujesz swojej mamusi? – pytała natarczywie.
– Nie – skrzywił się – wcale nie jesteś moją mamusią.
I wtedy poczuła narastającą złość. Zrzuciła małego z kolan, ale przytrzymała za rękę, tak że nie mógł uciec.
– Jak śmiesz tak do mnie mówić! – krzyknęła i wymierzyła mu policzek. Chłopiec wybuchnął płaczem i starał się wyzwolić z jej objęć. Agnes nie puszczała.
– Puść mnie, boli.
– Ból, tylko to do ciebie przemawia, młody człowieku. Nic innego. Nie pomyślisz nawet, że to ja zmieniałam ci zafajdane pieluszki, że to… – zabrakło jej słów -… że to ja spędzałam bezsenne noce, gdy ryczałeś całymi godzinami, ja, a nie jakaś tam mamusia. Właśnie ja, i to ja jestem matką, a nie kto inny.
– Wcale nie jesteś moją mamą. Moja mama jest w niebie.
Skąd przyszły jej do głowy podłe słowa, tego Agnes nigdy nie potrafiła sobie wytłumaczyć. Nie potrafiła zapanować nad sobą.
– Twoja matka wcale nie umarła, ty mały draniu. Żyje, tylko cię nie chce.
Jack dygotał patrząc na macochę.
– To kłamstwo! – krzyknął. – Kłamiesz, kłamiesz i tyle.
– Teleświt – głos prezentera wyrwał wreszcie Agnes z myśli o przeszłych wydarzeniach – życzy państwu miłego dnia.
Wyłączyła odbiornik. Gubernator wychodził właśnie z łazienki, ubrany, gotów przyjąć wszystko, co przyniesie dzień – rozmowę z automatu telefonicznego na rogu Dziesiątej i Monroe, prawdę o sprawie Raula Fernandeza. Wczoraj wieczorem obiecał jednak żonie, że nie podejmie żadnej decyzji bez jej zgody. Ona zaś przyrzekła, że wszystko przemyśli. I oto stał teraz przy łóżku, wiązał krawat, czekał, co powie.
– A więc? – ponaglił Agnes. Dotarło do niej, że dłużej nie da się zwlekać. Westchnęła głośno. Decyzja była trudna, bo nawet w ruchliwym punkcie miasta nie można wykluczyć niebezpieczeństwa. Ów człowiek groził przecież nożem. Z drugiej jednak strony, jeśli ostateczne wyjaśnienie mogłoby złagodzić koszmar, jaki przeżywał jej mąż, jeśli wyjawienie tajemnicy Fernandeza przyczyni się do poprawy stosunków między ojcem a synem, to nie wolno jej czynić żadnych przeszkód.
– Ale pamiętaj, bądź ostrożny.
Gubernator uśmiechnął się z wdzięcznością, pochylił się i pocałował Agnes w usta.
– Zadzwonię po wszystkim – obiecał – i nie bój się, nie zrobię żadnego głupstwa, wiesz przecież.
Przytaknęła, choć raczej bez przekonania. Na początku małżeństwa, kiedy Harry służył jeszcze w policji, codziennie składał podobne obietnice, a ona dobrze go znała, był odważny aż do przesady i to ją zawsze martwiło.
Ruszył do drzwi, zatrzymał się na progu.
– Ale gdybym nie zadzwonił przed pierwszą…
– Nic nie mów Harry. – Łzy napłynęły jej do oczu. – Nawet nie myśl o tym.
– Zadzwonię – obiecał solennie i wyszedł.
Bardziej z poczucia obowiązku, niż z przekonania do tego typu stroju, Jack nałożył dżinsy i koszulkę polo – typowy letni „uniform" pracowników Instytutu Wolności. Poklepał Czwartka po grzbiecie i wyszedł z domu. W samochodzie zastanawiał się, czy nie złożyć rezygnacji. Nie zachodził do biura od trzech tygodni, od początku procesu Gossa, więc teraz zatrzymał się w drzwiach i popatrzył uważnie na otoczenie. Spędził tu cztery lata. Na środku niewielkiego holu stało metalowe biurko recepcjonistki. Ostre światło jarzeniówek wyławiało wszystkie plamy z zadeptanego dywanu. Pod gołymi, bielonymi ścianami stało kilka krzeseł, każde z innego kompletu. Recepcjonistka w widocznej ciąży pełniła także funkcje sekretarki Instytutu. Więcej personelu nie było. Za jej biurkiem widniało czworo drzwi do tyluż małych pomieszczeń bez okien – pożal się Boże „gabinetów" czworga adwokatów zatrudnionych w Instytucie. Jeszcze dalej znajdowała się kuchnia ze starymi gratami, gdzie jadało się kanapki, rozmawiało i przyjmowało interesantów, gdzie – krótko mówiąc – skupiało się całe życie.
– Zwycięstwo! – zakrzyknęli chórem wszyscy obecni, gdy Jack wkroczył do kuchni. Troje adwokatów z uśmiechem od ucha do ucha ustawiło się w triumfalnym ordynku wokół stolika wyłożonego plastikiem: Brian – opalony blondyn, typ sportowca – równie sprawny na desce surfingowej jak na sali sądowej; Ewa – wieczna śmieszka – dzięki niej żaden z nich nie oszalał do końca, jedyna paląca fajkę kobieta, jaką Jack w życiu znał; no i Neil Goderich, który dwadzieścia osiem lat temu zakładał Instytut. Nosił wtedy długie włosy związane w kitkę na karku. Kitki już nie miał, ale ciągle jeszcze nie zapinał kołnierzyka pod krawatem. Nie dlatego, że miał taki nonszalancki styl, ale dlatego, że od czasu, kiedy po raz ostatni zafundował sobie koszulę, utył o parę dobrych numerów i wszystko zrobiło się przyciasne.