— Tak jest, milordzie.
— A, i jeszcze coś…
— Tak, milordzie?
— W swojej wiadomości do kadet Suli proszę jej zwrócić uwagę na niestosowność pewnych sformułowań. Oficjalne raporty to nie miejsce dla płochych żartów.
— Tak jest, milordzie.
Martinez uświadomił sobie, że gdy staruszek odejdzie, będzie mu go brakowało.
Enderby wcześniej zwolnił do domu Martineza i Guptę. Sam chciał obejrzeć mecz między załogami „Chwała Praxis” i „Najwyższa Prawda Praxis”, dwoma wielkimi okrętami klasy Praxis, należącymi do trzonu Floty Macierzystej.
Dowódcy — podobnie jak kadeci — często byli fanatykami sportu i w zasadzie we flocie tylko sport miał cokolwiek wspólnego z rzeczywistą walką.
Martinez czasami oglądał zawody, ale w tej chwili tęsknił tylko za prysznicem, łóżkiem i – jak o tym pomyślał — za drinkiem, który by mu pomógł rozluźnić mięśnie. Po drodze ze sztabu wstąpił do klubu młodszych oficerów. Spotkał tam Ari Abachę, posilającego się przed dyżurem w Centrum Operacyjnym. Abacha pomachał mu, zapraszając do baru, i Martinez usiadł, kuląc się z bólu od siedzenia w Centrali na krześle o nieludzkiej konstrukcji.
— Postawić ci drinka?
— Dziękuje, Ari. Napiję się czegoś z tej piwniczki.
Przed Martinezem postawiono kieliszek czerwonego wina. Był to jeden ze specjalnych kielichów w kształcie tulipana. Jego brzeżek wykonano z takiej samej świetlistej białej ceramiki, z jakiej zbudowano bar, i miał on ten sam bladozielony odcień co dywan — barwy dobrano tak, by wyraziściej prezentowały się oficerskie bluzy o ciemniejszym zielonym kolorze.
— Właśnie, Gare. — Abacha powiedział to nienaturalnie ostrożnie.
Martinez spojrzał na niego.
— Tak, Ari? Abacha zaśmiał się.
— Nie wiem… to cię może zezłościć… według mnie to nawet dość zabawne… ale stałeś się słynny.
Martinez uniósł mocno zarysowane brwi.
— Ja, słynny?
— Właśnie. Pamiętasz, jak wczoraj ten typ z Sieci Zanshaa-Sport zadzwonił do Operacyjnej?
Martinez poskrobał się po dwudniowym zaroście.
— Panjit jakiś-tam, chyba tak? Abacha zaśmiał się nerwowo.
— Tak, Panjit Sesse. Pamiętasz, robiło się gorąco… i chciałem faceta wyłączyć. Ale… on zasugerował, żebym cały czas mu przekazywał… i chyba nieświadomie tak zrobiłem. On wszystko słyszał.
— Wszystko — powtórzył Martinez, usiłując sobie przypomnieć, czy nie powiedział wtedy czegoś szczególnie żenującego.
— Wszystko aż do końca mojego dyżuru, gdy wyszedłem stamtąd. Wszystko szło do Sieci Sportowej. — A cenzorzy nie…?
— Tak jakby tej nocy wzięli sobie wolne. Może oglądali mecz futbolu… Lodestone przeciw Andiron.
Martinez testował sytuacje ostrożnie, jakby badał językiem bolący ząb. — Ja… my… czy powiedzieliśmy coś…?
— Och nie. — Abacha się zaśmiał. — Nic takiego, za co by nas ciągali. Działałeś bardzo zdecydowanie, nadałeś najpierw wiadomość do Kandinskiego z żądaniem wysłania misji ratunkowej, dopiero potem poinformowałeś dowódcę Enderby’ego o sytuacji.
Szorstki śmiech Martineza kiepsko naśladował śmiech Abachy. Martinez cały czas przeprowadzał w głowie kalkulacje.
Czy Enderby wiedział? Jeśli nie, to ktoś musiał go powiadomić. Ale oczywiście Enderby musiał wiedzieć, że ktoś zażądał wysłania misji od Kandinskiego.
Oby tylko informator Enderby’ego nie wiercił mu dziury w brzuchu, oby nikt podczas meczu futbolowego nie trącił go łokciem, mówiąc: „Doprawdy, Enderby, dajesz swoim asystentom za dużo swobody”.
Ktoś jednak na pewno to zrobi. Flota żeglowała nie tyle w pustce międzygwiezdnej, co po morzu pogłosek, niespójnych informacji, spekulacji, plotek, interesów i spisków. Martinez nie dopytywał się, ale chcąc nie chcąc, znał wiele skandalicznych tajemnic, z których pewne — jeśli okazałyby się prawdziwe — mroziły krew w żyłach. Nikt się nie przejmował tym, czy były prawdziwe, czy nie — flota o nich wiedziała i tyle. Wiedziano, że Toshueen, Dowódca Floty Naksydów, rozczarowany swym synem, odciął mu głowę i zjadł ją; wiedziano, że Rafi, dowódca eskadry, kazał kadetom, by go wiązali i bili; wiedziano, że żona Enderby’ego… cóż, o żonie Enderby’ego wiedziano bardzo wiele.
Martinez miał uzasadnione powody, by nie wierzyć tym opowieściom, ale to nie miało znaczenia. Flota opowiadała o sobie różne historie, które od wieków brzmiały podobnie. We flocie istniała taka potrzeba i teraz pojawiła się nowa historia o tym, jak lord dowódca Enderby pozwolił, by jego własny asystent zrobił z niego durnia.
Martinez zawsze miał nadzieję, że stanie się podmiotem jednej z takich opowieści, ale nie akurat takiego rodzaju.
Czuł teraz, że awans wymknął mu się z rąk, odpłynął i jest poza jego zasięgiem. Ale poczucie żalu trwało tylko chwilę. Martinez był zbyt zmęczony, żeby odczuwać coś przez dłuższy czas.
Pożegnał się z Abachą i pojechał taksówką do swojego mieszkania w Górnym Mieście. Zrzucił ubrania na podłogę — ordynans miał się nimi zająć — i padł na łóżko.
Ordynans obudził go o zwykłej porze. Martinez zwlókł się z łóżka na śniadanie. Każdy porucznik miał prawo do dwóch ordynansów opłacanych przez hojną dla oficerów flotę, ale Martinez uważał, że pracy u niego jest najwyżej dla jednej osoby. U niego służył Khalid Alikhan, zbrojeniowiec o ponadtrzydziestoletniej służbie. Martinez uratował go od zwolnienia na emeryturę, gdy stary „Kryzys” został odesłany do demobilu; Alikhan, wysoki i poważny, miał stalowoszare włosy, podkręcone wąsy i hiszpańską bródkę preferowaną przez starszych chorążych i bosmanów.
Jako służący sprawował się zadowalająco. Dbał o czystość i o mundury Martineza, ale nieszczególnie gotował, a jego maniery i wysławianie się były zgrzebne. To nie miało znaczenia — Martinez mógł zawsze nająć służących mających więcej ogłady, gdyby chciał urządzić przyjęcie, ale nieocenione było to, że Alikhan dzielił się z nim doświadczeniem i wiedzą, nabytymi przez trzydzieści lat służby w zbrojowniach okrętów.
Alikhan znał mnóstwo krążących we flocie opowieści i nikt mu w tym nie potrafił dorównać.
— Jest sporo wiadomości, milordzie — powiedział Alikhan, nalewając mu poranną kawę. — Zaczęły przychodzić wczoraj rano.
Po tych słowach Martinez poczuł, że nadciągają pierwsze dziś chmury rozpaczy, że głowa zapada mu się w ramiona.
— Dziennikarze?
— Tak, lordzie.
Alikhan przygotował mu na śniadanie płatki i marynowanego rybona. Galaretowaty rybon, rozpłaszczony na herbie Martinezów na talerzu, drżał zielonkawo w porannym świetle.
— Milordzie, widziałem transmisję — powiedział Alikhan. — Kiedy pan przedwczoraj wieczór nie wracał, sprawdziłem w wideo, czy wystąpił jakiś kryzys, który pana zatrzymał.
— Było ciekawie? — Martinez włożył płatki do ust. Rankami rzadko był na tyle rozbudzony, by delektować się śniadaniem, a to jedzenie smakowało tak jak zwykle.
— Sprawozdawcy w zasadzie nie wiedzieli, jak to komentować — powiedział Alikhan — ale osoby mające prawdziwe doświadczenie… — miał na myśli flotę — …osoby, które rozumiały, co się dzieje, to było… — skinął z uznaniem ręką, złożywszy przy tym palce — …pełne napięcia. Bardzo interesujące.
— Miejmy nadzieję, że lord dowódca nie wykaże zbytniego zainteresowania — rzekł Martinez ze złością.