— Milordzie… — Musiał przerwać, bo zbliżył się inny oficer, starszy dowódca eskadry Elkizer z towarzyszącymi osobami. Byli Naksydami, członkami pierwszego gatunku podbitego przez Shaa. Martinez stłumił rozdrażnienie, widząc, jak kicają po gładkiej podłodze. Przerwali mu teraz ważną rozmowę, a zawsze czuł się w ich obecności nieswojo.
Może dlatego, że tak się dziwnie przemieszczali. Mieli sześć kończyn — cztery nogi i górną parę, która mogła pełnić rolę zarówno rąk, jak i nóg. Uznawali dwie prędkości: zerową oraz bardzo, bardzo dużą. Gdy szli, bez ustanku poruszali czterema stopami; stopy darły grunt, bez względu na rodzaj podłoża, nawet gdy nic to nie dawało, a kiedy chcieli przemieszczać się szczególnie szybko, opuszczali swe centauropodobne ciała i wykorzystywali również dwie przednie kończyny. Wówczas miotali się wężowymi ruchami — widok ten wywoływał u Martineza nieprzyjemny dreszcz.
Ciała Naksydów pokrywały czarne karbowane łuski, ozdobione zmiennymi czerwonymi wzorami, które u Naksydów były środkiem porozumiewania się. Inne gatunki albo nie potrafiły rozszyfrować tego kodu, albo uważały go za bardzo trudny. Oficerowie mieli na sobie mundury kameleonowe, które wiernie odtwarzały zmienny wzór ciała. To umożliwiało Naksydom wzajemną komunikację.
Na macierzystej planecie, w swym prymitywnym państwie, Naksydzi przemieszczali się w sforach prowadzonych przez dominującą jednostkę. Tutaj nadal hołdowali temu zwyczajowi. Odznaki stopni wojskowych były zbyteczne — wystarczyło obserwować język ciała i zachowanie Naksydów, by stwierdzić, którzy z nich są podwładnymi, a którzy dominantami: ci zachowywali się nieznośnie arogancko, niższe kasty natomiast służalczo się płaszczyły.
Dowódca eskadry Elkizer czmychnął ku Dowódcy Floty Enderby’emu i gwałtownie się zatrzymał. Uniósł górną część ciała i poddańczym gestem odsłonił nagą szyję. Miało to znaczyć: „Jeśli chcesz, panie, zabij mnie”. Taki był we flocie poddańczy rytuał.
Członkowie świty Elkizera — Martinez nazywał ich w duchu „stadem” — poszli w ślady swego przywódcy. Stojąc na baczność, sięgali Enderby’emu do brody — byli rozmiarów wielkiego psa.
— Spocznijcie, milordowie! — powiedział Enderby uprzejmie, po czym zaczął wypytywać Elkizera, czy jego statki zostaną wyremontowane przed śmiercią Wielkiego Pana, a zatem przed samobójstwem Enderby’ego. Problem polegał na tym, że nikt nie wiedział, kiedy nastąpi śmierć Wielkiego Pana, choć wszyscy czuli, że stanie się to wkrótce.
— Niczego nie można zostawiać przypadkowi — powiedział Enderby do Martineza, gdy ciepłokrwiste gady sobie poszły. — Mogę liczyć na twoją pomoc w przygotowaniach?
— Naturalnie, milordzie — odparł Martinez. Cholera, pomyślał, trzeba będzie odłożyć spotkanie z Amandą Taen.
— Nie znamy dnia, ale gdy nadejdzie, musimy być gotowi — stwierdził Enderby.
Martinez poczuł, jak czaszkę przytłacza mu mokra, dżdżysta chmura depresji.
— Tak, milordzie — odparł.
W gabinecie Enderby’ego unosił się delikatny waniliowy zapach. Gabinet znajdował się w południowo-wschodnim rogu budynku Centrum Dowodzenia i dwie jego ściany stanowiło wielkie, wygięte okno. Panorama była wspaniała: w dole na bezkresne, ponure Dolne Miasto, w górze na okrążający całą planetę pierścień akceleratora Zanshaa — cienki srebrny, oświetlony słońcem łuk na tle zielonkawego nieba.
Enderby’emu jednak ten widok zawsze był obojętny. Biurko ustawił tyłem do wielkiego okna, przodem do wnętrza Centrum Dowodzenia, za którym dalej znajdował się prawie pusty Wielki Azyl Panów. Z tamtymi miejscami były związane jego obowiązki.
Przebywając z dowódcą floty, Martinez nie mógł okazywać zachwytu widokiem. Enderby znakomicie potrafił demonstrować obojętność dla wszystkiego, co nie wiązało się bezpośrednio z pracą. Martinez łatwo się dekoncentrował i cały dzień mógłby się rozkoszować widokiem z okna.
Był oficerem łączności przy Dowódcy Floty. Odpowiadał za przekazywanie wiadomości między Enderbym a podległymi mu jednostkami, na które składały się dziesiątki statków, należących do Floty Macierzystej, instalacje naziemne na Zanshaa i w innych miejscach układu, paramilitarna Służba Antymaterii obsługująca pierścień akceleratora, urządzenia, sprzęt treningowy, doki i magazyny na samym pierścieniu, windy transportujące personel i ładunki między planetą a pierścieniem. Do tego dochodziła łączność ze zwierzchnikami Enderby’ego w Zarządzie Floty i oczywiście skomplikowana sieć komunikacyjna, wiążąca te wszystkie elementy.
Mimo licznych i złożonych zadań Martinez miał wiele wolnego czasu. Flota Macierzysta funkcjonowała zgodnie ze sprawdzonymi procedurami, które ustaliły się w ciągu tysięcy lat dominacji Shaa. Większość wiadomości, docierających do Martineza, nie wymagała uwagi Enderby’ego. Rutynowe raporty, informacje o zapasach i rekwizycjach, na temat konserwacji sprzętu, na temat adeptów i świeżych absolwentów akademii. Martinez załatwiał je, nie kierując ich nawet na ekran Enderby’ego. Specjalnie natomiast oznaczał mu przekazy od przyjaciół i klientów, doniesienia o ofiarach wypadków — wtedy Dowódca Floty zawsze załączał osobiste kondolencje — i, co najważniejsze, apelacje od wyroków za naruszenie dyscypliny czy za przestępstwa. Enderby poświęcał tym przypadkom wiele uwagi i niekiedy przesyłał prokuratorowi kilka ostrych, bezpośrednich zapytań, co skutkowało odstąpieniem od oskarżenia.
W takich sytuacjach Martinez odczuwał ulgę. Napatrzył się na wymiar sprawiedliwości i wiedział, że działa brutalnie, a organa śledcze są leniwe. Gdyby jemu samemu przydarzyło się kiedyś otrzymać drakoński wyrok, bardzo by chciał, żeby jego sprawę przeglądał ktoś taki jak Enderby.
Podczas służby Martineza na stanowisku asystenta dowódcy nie doszło do żadnej naprawdę krytycznej sytuacji, zakłócającej codzienną rutynę. Wypracowane procedury były bardzo efektywne.
Jednak zwykła praca Martineza to nic w porównaniu z prywatnymi zajęciami Enderby’ego, które mu wypełniły cały dzisiejszy dzień. Martinez współpracował z Dowódcą Floty od miesięcy, ale nie miał pojęcia, jak skomplikowane jest jego życie.
Enderby musiał wydać decyzje w tysiącach spraw, zrobić zapisy na rzecz przyjaciół, dzieci, krewnych, podwładnych i swych klientów. Był niesamowicie bogaty, choć dotychczas Martinez nie zdawał sobie z tego sprawy. Dowódca Floty mieszkał w skromnej kwaterze Centrum, ale w Górnym Mieście miał pałac, który zamknął po rozwodzie. Pałac chciał przekazać najstarszej córce, wysokiej urzędniczce w Ministerstwie Rybołówstwa, ale niektóre apartamenty miały być do dyspozycji innych dzieci na zawsze. Należało również rozdzielić resztę składników majątku Enderby’ego: konta bankowe, rachunki giełdowe, obligacje i nadzwyczaj skomplikowaną sieć instrumentów finansowych.
Martinez siedział przy swoim biurku w gabinecie Enderby’ego i załatwiał te wszystkie zapisy, łącznie z rutynowymi komunikatami. Zdołał też przekazać osobistą wiadomość dla Amandy Taen, z błaganiem o przełożenie randki.
Równie zajęty był sekretarz Enderby’ego, starszy porucznik Gupta, od lat pracujący dla dowódcy. Zajmował się innymi aspektami długiego, bogatego i skomplikowanego życia, które teraz miało dobiec końca.
Dowódcy Floty, odchodząc na emeryturę, mieli prawo rekomendować kilka osób na wyższe stanowiska. Jeśli teraz nawet taka lista powstała, to nie trafiła na biurko Martineza, a on wolał nie pytać Gupty, czy dotarła do niego.
Bardzo chciał wiedzieć, czy znalazło się na niej nazwisko „Martinez”.