Martinez przelotnie spojrzał na pomnik ponurym wzrokiem.
Olbrzymi Pałac Shelleyów składał się z kilku połączonych galeriami i pasażami budynków, wznoszonych przez wieki w rozmaitych stylach architektonicznych. Rogate kamienne diabły skakały po dachach, a tuż obok strzelały smukłe metalowe abstrakcyjne konstrukcje w stylu Devis. Lord i lady Shelley mieszkali teraz w mniejszym, bardziej nowoczesnym domu na modniejszej ulicy, a frontową część swego pałacu wynajęli siostrom Martinez. Budynki z tyłu natomiast wykorzystywali jako przechowalnię starych domowników i ubogich krewnych — tych często się widywało, gdy krążyli po ogrodzie w podwórcu niczym starożytne duchy.
Martineza wprowadziła do środka młoda służąca o nieatrakcyjnej urodzie — tutaj żadnej kobiecie nie pozwalano przyćmić sióstr Martinez. Wszedł do południowego salonu z widokiem na Dolne Miasto; zastał tam swoje siostry Vipsanię i Walpurgę. Wstały, by mógł je pocałować w policzki.
— Napijesz się koktajlu? — zaproponowała Vipsania.
— Owszem.
— Przygotowałyśmy dzban niebieskiego melona.
— Chętnie.
Martinez wziął drinka — który nie był ani niebieski, ani nie zawierał melona — i zajął krzesło naprzeciw sióstr.
Vipsania miała na sobie płową suknię, Walpurga turkusową, ale poza tym siostry były do siebie bardzo podobne, o oliwkowej cerze, jak Martinez, i ciemnych włosach i oczach. Rysy twarzy Vipsanii były może nieco ostrzejsze niż jej siostry, a Walpurga miała pełniejszą szczękę. Były wysokie, jak Martinez, i jak on zawdzięczały to długości tułowia, a nie nóg. Raczej efektowne niż piękne — tak by się je określiło. I inteligentne.
Martinez nie rozumiał, jak może być z nimi spokrewniony.
— Miałyśmy wiadomość od Rolanda — powiedziała Walpurga. — Przybywa na Zanshaa.
Roland, starszy brat Martineza, miał odziedziczyć przywileje feudalne, jakimi cieszył się klan Martinezów na Laredo.
— Po co? — spytał Martinez.
— Przyjeżdża na końcowe chwile Wielkiego Pana.
Martinez błyskawicznie dokonał obliczeń w pamięci.
— Wiadomość z pewnością jeszcze nie dotarła do Laredo.
— Nie. Ale on to przewidział.
— Chce być przy śmierci? — zastanawiał się Martinez.
— Chce być przy jej początku — powiedziała Vipsania. — Chce złożyć Konwokacji petycję w sprawie zasiedlenia Chee i Parkhursta.
Oczywiście pod patronatem Martinezów. To jasne, choć niezwerbalizowane.
Chee i Parkhurst były dwoma nadającymi się do zamieszkania światami, odkrytymi wieki temu przez Agencję Eksploracji w szczytowym okresie odkryć planetarnych. Według bieżących danych do każdego z nich dało się dotrzeć tylko przez wormhole z układu Laredo. Oba przeznaczono do kolonizacji, ale gdy grupa Wielkich Panów topniała, ich ambicje malały. Ekspansja imperium została wyhamowana, a Agencję Eksploracji znacznie okrojono.
Klan Martinezów od dawna miał ambicję sponsorowania kolonizacji tych dwóch niemal zapomnianych światów. Jako patroni trzech planet staliby się członkami najwyższych, najbardziej ekskluzywnych warstw parów.
— Nie liczyłbym na to, że lordowie konwokaci zmienią szybko politykę Wielkich Mistrzów — odparł Martinez.
Vipsania pokręciła głową.
— Jest mnóstwo niedokończonych projektów. Oczywiście nie wszystkie planety mają być zasiedlone, ale trzeba obsadzić stanowiska, rozdzielić kontrakty, przyznać granty, wręczyć nagrody, zebrać zyski i wydać… Gdyby Rolandowi z pomocą lorda Pierre’a udało się znaleźć wystarczająco wielu sojuszników w Zgromadzeniu, projekt mógłby ruszyć.
Martinez skrzywił się.
— Mam nadzieję, że Roland potrafi wymóc na lordzie Pierze więcej niż ja. A skoro już mówimy o lordzie Pierze… mówił, że ma kuzyna P.J., który…
— Gareth!
Martinez wstał, gdy najmłodsza siostra Sempronia ruszyła ku niemu przez salon. Objęła go i mocno uścisnęła. On ją również uścisnął z wielką przyjemnością.
Trzeba by się cofnąć o wiele pokoleń, by wytropić w rodzinie Martinezów geny, które stworzyły Sempronię. Jej faliste ciemnoblond włosy pojaśniały od słońca i stały się złotawe, a orzechowe oczy miały również złote plamki; włosy i oczy silnie kontrastowały z oliwkową cerą Martinezów. Nos miała zadarty, usta pełne, nogi długie. Tylko w tej siostrze Martinez poznawał tę żywą dziewczynkę, z jaką się rozstał wiele lat temu na Laredo.
— O czym rozmawialiście? — spytała Sempronia.
— Właśnie miałem wspomnieć o twoim małżeństwie — odparł Martinez.
Sempronia spojrzała na niego wytrzeszczając oczy.
— O moim małżeństwie?
— Jednej z was, wszystko jedno której. Opowiedział o P.J., kuzynie lorda Pierre’a.
— Nie widzę powodu, byśmy wchodzili w rodzinę, która nawet nie zaprasza nas do swego pałacu, zwłaszcza że facet zamierza całkowicie spaść na głowę teściów — zakończył.
— My go w ogóle nie znamy — stwierdziła Vipsania i lekko zmarszczyła czoło. Zwróciła się do Walpurgi: — Wiemy coś o tym P.J.?
— Towarzyskie zwierzę — powiedziała Walpurga. — Dość popularny… przystojny, dobrze ubrany, oczywiście z koneksjami. Mogę zapytać Felicję, ona będzie coś więcej o nim wiedziała.
— Chyba nie traktujesz tego poważnie? — zaprotestował Martinez.
Vipsania spojrzała na niego nachmurzona.
— Na razie nie — odparła. — Ale rodzina Ngeni może być dla nas użyteczna w sprawie Chee i Parkhursta.
— Są naszymi patronami. I tak muszą być dla nas użyteczni.
— W takim wypadku musielibyśmy dzielić się z nimi wszystkimi zyskami — stwierdziła Walpurga. — Już taniej wyjdzie, jak przejmiemy od nich tego P.J.
— Która z was zamierza poślubić tego wyrzutka społeczeństwa? — spytał Martinez.
— Ja nie! — oznajmiła Sempronia. — Chodzę jeszcze do szkoły!
Martinez uśmiechnął się szeroko.
— A to dobre!
Vipsania coraz bardziej pochmurniała.
— Są gorsze rzeczy od małżeństwa ze znanym, ustosunkowanym człowiekiem, nawet jeśli roztrwonił swoje fundusze — stwierdziła.
— Więc ty za niego wyjdź — powiedziała Sempronia. Martinez stłumił uśmieszek. Sam nie ośmieliłby się tego zaproponować.
Vipsania wzruszyła ramionami.
— Niewykluczone.
— Wyprzedzamy fakty — stwierdziła Walpurga. — Jeszcze nie znamy żadnych korzyści z tego małżeństwa.
— Słusznie — przyznała Vipsania. — Nie zamierzam wiązać się z rodziną, która nie akceptuje nas towarzysko. — Odwróciła się do Martineza. — Co oznacza, Gareth, kochanie, że masz się skontaktować z lordem Pierre’em i poinformować go, że chcemy, by nas przedstawiono kuzynowi, a ponieważ z rodziny Ngenich znamy tylko Pierre’a, on musi dokonać prezentacji.
— Świetnie — odparł Martinez. Może podziałały tak na niego dwa drinki — teraz niebieski melon, a przedtem koktajl w domu — ale Martinez musiał podzielić się tym, co mu właśnie przyszło do głowy.
— To ty właśnie musisz się zaręczyć — powiedział do Sempronii. — W ten sposób wszystko się klei.
Sempronia spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.