— Ja go nie poślubię! Już mówiłam, że nie chcę!
Martinez uśmiechnął się do niej znad kieliszka.
— Nie powiedziałem „poślubić”. Powiedziałem, że masz się z nim zaręczyć.
Vipsania zmrużyła oczy.
— Wyjaśnij to, Gareth.
— Cały sens zaręczyn z P.J. polega na uzyskaniu dostępu. Dostępu do kręgów Ngenich — rzekł. — A najlepszym sposobem dłuższego dostępu jest narzeczeństwo… długie narzeczeństwo.
Vipsania zaczynała rozumieć. Powoli skinęła głową. — Mów dalej.
— Nie ma powodu, dlaczego ty lub Walpurga nie miałybyście wyjść za mąż po krótkim narzeczeństwie, zwłaszcza gdy jest tu Roland — wyjaśniał Martinez. — Więc to Sempronia musi się zaręczyć z P.J., ponieważ będziemy nalegać, żeby nie wychodziła za mąż, póki nie skończy szkoły. — Spojrzał na Sempronię. — Proney, ile lat ci jeszcze zostało?
— Dwa — odparła podejrzliwie Sempronia.
— Z pewnością możesz zawalić kilka przedmiotów i przedłużyć to do trzech — stwierdził Martinez. — Potem do pełnego wykształcenia przydałaby się jeszcze magisterka. I oczywiście nasi prawnicy potrafią przeciągnąć negocjacje w sprawie kontraktu małżeńskiego na wiele lat.
W oczach Vipsanii zabłysły ogniki.
— A tymczasem…
— A tymczasem — wtórował jej Martinez — uzyskamy dostęp do najbardziej ekskluzywnych kręgów Górnego Miasta. Roland podrzuci przywódcom Konwokacji swoje projekty planetarne, a jedna z was… — zwrócił się do Vipsanii i Walpurgi — z pewnością znajdzie sobie męża w tym środowisku. Prawdopodobnie wam obu się to uda, o ile was znam. I proszę, wybierzcie kogoś, kto zapewni mi awans lub pracę w sztabie, albo i to, i to. A potem… — Uśmiechnął się do Sempronii. — A w przypadku człowieka pokroju P.J. z pewnością znajdzie się jakiś powód zerwania zaręczyn. Nietrzeźwość w miejscu publicznym, brudny sekret z przeszłości, kochanka w szafie, nieakceptowalna liczba własnych naturalnych dzieci… Chyba że — dodał Martinez po chwili — autentycznie się zakochasz w tym biednym bydlaku, ale wtedy osobiście zapakuję cię do skrzyni i wyślę na Laredo.
Zapadła krótka cisza. Dziewczyny patrzyły na brata. Vipsania skinęła głową.
— Proney, musimy to jeszcze omówić — zwróciła się do Sempronii.
— Nie, nie musimy! — odparła Sempronia. Walpurga poparła Vipsanię:
— Ależ tak, tak — powiedziała.
— Nie mogę uwierzyć, że zmuszasz mnie do czegoś takiego! — powiedziała Sempronia do Martineza.
— Nie zmuszam — oznajmił Martinez. — Gdyby to ode mnie zależało, wykopsałbym P.J. z tej planety za samą myśl o poślubieniu którejś z moich cennych siostrzyczek. Ale skoro Vipsania i Walpurga potraktowały to bardzo poważnie, doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie, jak zminimalizują potencjalne szkody.
— Wielkie dzięki.
— Nie ma za co. — Martinez łyknął drinka.
P.J., biedaczysko, nawet nie wie, w co się pakuje, pomyślał. Zadźwięczał dzwonek do drzwi i zaczęli napływać inni goście: prawnik o nazwisku Gellimar, bardzo szarmancki w stosunku do Vipsanii; dwie młode kobiety, znajome Sempronii ze szkoły; dwoje starszych krewnych lordostwa Shelleyów, mieszkających na tyłach pałacu i służących za przyzwoitki, w których obecności młode kobiety mogły zabawiać dżentelmenów; nieco spóźniony urzędnik z Ministerstwa Skarbu, Castro, który śledził zawody żeglarskie i był bardzo zainteresowany akcją ratunkową zaplanowaną przez Martineza. Martinez, demonstrując ruch wirowy „Północnego Zbiega”, umieścił luźno nóż stołowy między kciukiem a palcem wskazującym i wprawił go w skomplikowany ruch. Gdy spojrzał ponad stołem, widział zwrócone na siebie oczy Vipsanii.
— Znasz dobrze lady Sulę? — spytała.
Martineza zaskoczyło to pytanie.
— Rozmawiamy od czasu do czasu — odparł. — Tylko że ona jest pół godziny świetlnej stąd.
— Czy sądzisz, że przyszłaby do nas na przyjęcie?
Martinez był coraz bardziej zdziwiony.
— Zapytam ją.
Uśmiechnął się. Siostry rzadko miewały takie pożyteczne pomysły.
— Już chcesz mnie przedstawić swojej rodzinie? — powiedziała Sula. — Chyba powinno mi to pochlebiać. — Jej znużona twarz wyrażała autentyczne zadowolenie. — Będę zaszczycona. Oczywiście jeśli pozwolą mi obowiązki służbowe.
Martinez uśmiechnął się. Czuł, jak wzbiera w nim radość. Był gotów przyznać, że siostry się jednak na coś przydają.
Wysłuchał do końca krótkiej wiadomości od Suli, a potem sprawdził na displeju zegara, która godzina. Lord dowódca Enderby nie wróci szybko — wraz z Guptą poszedł na jedno z wielu niekończących się posiedzeń, gdzie planowano koniec Wielkiego Pana. Martineza zostawili samego, by nadzorował łączność. Miał trochę czasu, więc zadzwonił do lorda Pierre’a. Czuł się teraz tak, jakby mógł zmierzyć się z tuzinem lordów Pierre’ów.
— Moje siostry zgodziły się, by przedstawiono je pańskiemu kuzynowi — powiedział.
Przez chwilę lord Pierre wydawał się zaintrygowany, jakby nie kojarzył, o czym Martinez mówi. Zaraz jednak jego oczy pojaśniały zrozumieniem.
— Mam go przyprowadzić do… — Zawahał się. — Gdzie mieszkają twoje siostry?
Martinez udał zdziwienie. Lord Pierre mu się nie wywinie.
— Przecież nie może pan przyprowadzić P.J. do Pałacu Shelleyów na chłodną inspekcję — stwierdził. — Nie jest ogierem. — W gruncie rzeczy nim jest, pomyślał Martinez. — To pan musi grać rolę gospodarza. A ponieważ P.J. nie czułby się dobrze, gdyby moje siostry spadły na niego jak trzy Mojry, na przyjęciu powinno być nas co najmniej sześcioro.
— Sześcioro? — Lord Pierre uniósł brwi. — Pan też chce przyjść?
— Musi być przyzwoitka, nie sądzi pan?
Między brwiami lorda Pierre’a pojawiła się zmarszczka.
— Zamierza pan to aż tak formalnie potraktować?
— To są moje siostry — oznajmił Martinez pryncypialnie.
Nie do końca rozumiał te wszystkie procedury z przyzwoitkami. We flocie załatwiano to inaczej: na każdym statku były zainstalowane rury rekreacyjne. Jednak rodziny z tradycjami przywiązywały dużą wagę do tego, by ich linie krwi pozostały niezbrukane, i dopuszczały małżeństwa tylko z osobami, które miały certyfikat czystości.
Lord Pierre machnął ręką na znak zgody.
— Dobrze, sprawdzę swój terminarz i odezwę się do pana.
— Dziękuję, lordzie konwokacie. — Martinez uśmiechnął się najsłodziej, jak potrafił.
Potem nagrał kolejny towarzyski przekaz dla Suli i wysłał go wraz z „Piątą księgą zagadek matematycznych” i tomem „Porcelana ziemska z okresu przed podbojem. Azja”.
Wrócił do mieszkania. Czekało na niego wieczorowe ubranie i wonny bukiet eskartori. Miał przecież randkę z Amandą Taen. Przypomniał sobie o tym z niejakim zdziwieniem. Tak był zajęty planami spotkania z Caroline Sulą i organizacją fikcyjnych zaręczyn Sempronii, że Amandę zepchnął w tył głowy. To niesprawiedliwe, pomyślał. I przez resztę wieczoru usiłował to naprawić.
Kazał Alikhanowi przygotować na później mały zimny bufet i schłodzić wino musujące. Ordynans nie po raz pierwszy dostał takie polecenie, więc tylko skinął głową. Martinez ogolił się i przebrał w strój cywilny: marynarkę z galonami na mankietach i kołnierzu i w spodnie z elastycznymi strzemiączkami, które biegły pod podeszwą wypolerowanych butów — te wszystkie szczegóły świadczyły o podążaniu za modą, ale bez szpanerstwa. Zamówił taksówkę, by zabrać Amandę z kwatery chorążych. Amanda włożyła rudawą suknię nieostentacyjnie wyposażoną w osiągnięcia technologii materiałowej — strój podtrzymywał jej bujne kształty w odpowiednich miejscach, ale upychał je dyskretnie w rejonach, gdzie było to wskazane. Z przodu suknia sięgała skromnie aż po szyję, za to w ogóle nie miała pleców. Kasztanowe włosy były spięte długimi złotymi spinkami ze sztucznymi rubinami wielkości orzecha włoskiego — taniocha, ale w dużej ilości robiła wrażenie. Na palcach i szyi dziewczyny również połyskiwało złoto i skrzyły się rubiny.