Выбрать главу

Amanda uśmiechnęła się olśniewająco.

— Nie jestem zbyt oficjalnie ubrana?

— Zupełnie nie. — Martinez położył rękę na nagich plecach kobiety i pomógł jej wsiąść do taksówki.

Zabrał Amandę do Teatru Półcienia na farsę erotyczną. Ten rodzaj komedii ludzie uwielbiali, innym rasom natomiast wydawał się niezrozumiały. Amanda śmiała się w pewnych momentach — Martinez spodziewał się, że dokładnie w tych miejscach będzie się śmiała.

Po spektaklu zaprosił ją na kolację do górno-miejskiej restauracji nie najwyższej klasy — w takich przybytkach bywa sztywno i zbyt oficjalnie — ale do dużej, gwarnej knajpy z galeriami w górze, zabieganą obsługą i – jak go zapewniano — z wyśmienitym jedzeniem. Gdy wszedł do środka, zobaczył przy barze pijącego Ari Abachę, który na widok Amandy wzniósł w milczeniu kieliszek. Martinez jadł umiarkowanie, obserwując, jak Amanda pałaszuje stek z bizona. Myślał, że to przyjemnie spotkać dziewczynę o tak nieskrywanym apetycie.

Potem zabrał ją do klubu na tańce, potem do swego mieszkania, a potem do łóżka. Gdy ściągnął z niej suknię, obfite ciało wprost wskoczyło mu w dłonie. Jak się spodziewał, było świetnie. Młoda zdrowa kobieta zwierzęco, zachłannie i ze śmiechem brała to, na co miała ochotę.

Wieczór byłby doskonały, gdyby Martinez nie miał w tyle głowy obrazu Suli, jej oczu, głosu, wyobrażonej woni, jakiejś wyrafinowanej mieszaniny zapachu czystego ciała, bzu i podniecenia.

Tymczasem Sula sama w cuchnącym kokpicie zastanawiała się, dlaczego Martinez nie przesłał swej zwykłej wieczornej wiadomości. Przyzwyczaiła się do jego głosu, który docierał dwa lub trzy razy dziennie, i teraz uświadomiła sobie, jak bardzo jej tego brakuje.

Doszła do wniosku, że dowódca kazał mu pracować do późna, więc otworzyła plik na temat ziemskiej porcelany. Przez kilka godzin oglądała wazony, misy, dzbany, wszystkie starożytne, niewiarygodnie rzadkie i cenne. Wyobrażała sobie, jak dotyka tych cudownych przedmiotów, jak wodzi palcami po ich powierzchniach pokrytych emalią, spękanych lub gładkich. Pieściła nieosiągalne twory rąk ludzi nadzwyczaj utalentowanych, nieznanych i od dawna nieżywych.

PIĘĆ

— Jest stary. Nie cierpię go. Ostry szept Sempronii zasyczał w uchu Martinezowi, który spojrzał ze współczuciem na najmłodszą siostrę.

— Bardzo mi przykro, Proney.

— Ciągle za mną łazi. Co zrobić, jeśli zechce mnie dotknąć.

— Będziesz musiała to znosić. Myśl o rodzinie. Sempronia spojrzała na niego wściekle, zmrużywszy oczy.

— Myślę o rodzinie. Myślę o tobie, bo to twoja wina. To ty wymyśliłeś całą intrygę.

— Aaa… tu jesteś. — P.J. pojawił się przy Sempronii z drinkami w dłoniach. — Przyniosłem ci jeszcze jeden koktajl.

Sempronia zwróciła się do niego z promiennym uśmiechem.

— O, dziękuję! Jaki jesteś troskliwy. — Odstawiła swój nietknięty kieliszek i wzięła nowy.

Martinez podziwiał, jak siostra świetnie sobie radzi w stresie. Znakomicie udawała radosną dziewczynę i Martinez musiał sobie przypominać, że zazwyczaj Sempronia naprawdę jest radosną młodą istotą. Tylko lekkie napięcie mięśni wokół oczu świadczyło o tym, że to gra, a nie autentyczny nastrój.

P.J. nie zwracał szczególnej uwagi na to, czy ma do czynienia ze szczerymi reakcjami Sempronii. Jego własne zachowanie z pewnością było teatralne — teraz odgrywał rolę uprzejmego i troskliwego kawalera. Był wysoki, szczupły, elegancki. Wygięte w łuk brwi wyrażały rozbawienie. Nie miał charakterystycznej dla Ngenich potężnej głowy i mocnej szczęki. Nosił mały wąsik, a na wysokim czole pojawiły się już lekkie zakola. Martinez, nastawiony krytycznie, nie miał dotychczas specjalnych zastrzeżeń… może tylko te bransolety, a na klapach marynarki warkocz z odbarwionych ludzkich włosów — typowa ozdóbka szpanerów. P.J. spojrzał na Martineza.

— Szkoda, że tak się skończyło z Blitshartsem, że nie mogłeś go uratować.

— Właściwie uratowałem go, tylko że wtedy on już był martwy — odparł Martinez.

Brwi P.J. uniosły się jeszcze wyżej. Zaśmiał się.

— Blitsharts był dobrym facetem. Dowcipnym, jak ty. Sporo wygrałem, stawiając kiedyś na niego. — P.J. pokręcił głową. — Choć ostatnio szło mu gorzej. Nie miał szczęścia.

— A więc oddajesz się hazardowi? — zauważyła Sempronia. „To dlatego potrzebujesz mojego posagu?” — pytała wzrokiem.

P.J. wzruszył ramionami.

— Lubię zagrać od czasu do czasu. Mężczyzna musi to robić, rozumiesz, spodziewają się tego po nim.

— Czego jeszcze oczekuje się od mężczyzny? — spytała.

Martinez widział, jak jej promienny uśmiech maskuje mściwe ogniki w oczach.

Pytanie zaskoczyło P.J.

— Nooo… żeby dobrze się ubierał, był towarzyski, miał ładne rzeczy.

Sempronia wzięła go pod ramię.

— Na pewno coś jeszcze. Powiedz mi o wszystkim. Martinez widział, jak Sempronia odprowadza P.J. na bok.

Najwyraźniej zamierzała wyciągnąć od niego wszystkie nikczemne sekrety. P.J. drogo zapłaci za ambicje matrymonialne swojej rodziny.

Natomiast on sam dobrze się bawił. Lord Pierre umieścił klan Martinezów na liście gości zaproszonych na wcześniej zaplanowaną kolację, a więc wkrótce Martinezowie będą siedzieli obok ludzi, którzy normalnie byli poza ich zasięgiem. W tym wypadku chodziło o trzech konwokatów, sędziego Wysokiego Sądu, dowódcę Legionu Prawomyślności Metropolii Zanshaa, dowódcę floty w stanie spoczynku oraz — nie należących do Konwokacji — kapitana i dowódcę eskadry w służbie czynnej.

Martinez miał na sobie mundur — choć zwykle nie wkładał go poza służbą — dzięki czemu od razu go rozpoznano. Kapitan i dowódca eskadry pytali o szczegóły akcji ratunkowej. Chętnie wyjaśniał. Zaczął opisywać, w jaki sposób wykorzystał symulację do zbadania ruchu „Północnego Zbiega”.

— Szczegóły przedstawię później — obiecał, gdy zadzwoniono na obiad.

Przede wszystkim zamierzał powiedzieć, jak podziwia dowódcę Enderby’ego za decyzję położenia kresu swemu życiu, i wspomnieć, że w związku z tym on sam, Martinez, zostaje bez posady.

Podał ramię lady konwokatce i poprowadził ją z obwieszonego gobelinami salonu do jadalni wyłożonej drzewem, gdzie ze ścian patrzyły portrety wybitnych przodków rodu Ngenich, wykonane z mozaiki tysięcy kawałków różnych gatunków drewna. Gospodarz lord Pierre usadził Martineza między lady konwokatką a emerytowaną dowódcą floty — niską kobietą o ogorzałej skórze.

Służący w liberiach zaczęli roznosić talerze z zupą. W powietrze wzniósł się zapach cebuli i pomidorów. Emerytowana dowódca floty — stryjeczna ciotka lorda Pierre’a — zlustrowała Martineza od stóp do głów. Na jej brodzie rosły kępki długich białych włosów.

— To pan jest ten Martinez, który sprowadził Blitshartsa?