W ciągu dnia odebrał jedną prywatną wiadomość. Nie od Amandy Taen — niestety — ale od swej siostry Vipsanii. Patrzyła na niego leniwie z displeju, odrzuciwszy wystudiowanym gestem ciemne włosy.
— Na początku przyszłego miesiąca wydajemy przyjęcie — mówiła słodko. Gdy ostatnio z nią rozmawiał, też słyszał podobny ton, choć może nie tak wyrazisty. — Gareth, kochanie, bardzo byśmy chciały, żebyś przyszedł, ale przypuszczam, że będziesz zbyt zajęty.
Martinez nie wysłał odpowiedzi. Dobrze znał swoją siostrę i wiedział, że właśnie usłyszał od niej polecenie, by z powodu nawału zajęć nie przychodził na przyjęcie. „Gareth, kochanie” — to była dla niego jednoznaczna wskazówka.
Vipsania i dwie pozostałe siostry Martineza — Walpurga i Sempronia — pojawiły się na Zanshaa kilka miesięcy po tym, jak podjął tu służbę. Wynajęły pół starego pałacu Shelleyów i dały nura w miejscowe życie towarzyskie. Sempronia jakoby studiowała na uniwersytecie, a dwie pozostałe siostry miały się nią opiekować, ale jeśli pobierano jakieś nauki, to raczej nie z podręczników.
Martinez pamiętał swoje trzy siostry jako dzieci — wprawdzie denerwujące, inteligentne, cwane, wredne, ale jednak dzieci. Wspaniałe młode kobiety, brylujące w Pałacu Shelleyów, wydawały się nie tylko dorosłe, lecz również pozbawione wieku, jak rzeźby nimf przy fontannie, wydawały się wieczne, żyjące poza czasem.
Martinez mógł oczekiwać, że urządzając się w stolicy, zechcą skorzystać z jego wsparcia. Przybyły jednak z listami polecającymi i nie potrzebowały jego pomocy… w ogóle go nie potrzebowały. Straciły laredoński akcent, co Martinezowi się nie udało i jego wymowa przypominała o prowincjonalnym pochodzeniu rodziny, a to byłoby kłopotliwe w kręgu nowych, szpanujących przyjaciół sióstr.
Martinez zastanawiał się czasami, czy czuje do swych sióstr awersję. Ale czyż nimfom przy fontannie zależy na tym, by je lubiano? One po prostu są.
Enderby skończył pracę po zachodzie słońca. Srebrny pierścień akceleracyjny został połowicznie zasłonięty przez cień planety i teraz rysował się na niebie tylko łukiem świateł. Za ogromnym krzywym oknem nocne ptaki polowały na owady. Martinez spocił się pod pachami i kołnierzykiem ciemnozielonego munduru. Bolała go kość ogonowa. Marzył o prysznicu, o masażu i długich zwinnych palcach pani chorąży Taen.
Enderby podpisał papierowe wersje pozostałych dokumentów i przyłożył odcisk swego kciuka. Tam, gdzie było to konieczne, Martinez i Gupta podpisali się jako świadkowie. Wreszcie Enderby wyłączył ekrany i wstał z fotela, przeciągając się powściągliwie z godnością właściwą jego urzędowi.
— Dziękuję, panowie — powiedział i spojrzał na Martineza. — Poruczniku Martinez, zechce pan dopilnować, by dowódcom statków dostarczono zaproszenia.
Martinez upadł na duchu. „Zaproszenie” musiało być — zgodnie ze zwyczajem — doręczone osobiście i żaden dowódca nie śmiał odmówić. Na spotkaniu zostaną omówione zadania floty w dniu śmierci Wielkiego Pana.
— Tak jest, milordzie — odparł. — Zaniosę je do pierścienia, gdy tylko się wydrukują.
Dowódca Floty spojrzał na Martineza łagodnymi brązowymi oczyma.
— Nie musi pan tego robić osobiście. Proszę posłać któregoś z kadetów na służbie.
Przynajmniej nieco się zlitował.
— Dziękuję, lordzie dowódco.
Starszy porucznik Gupta wysłuchał na baczność podziękowań Enderby’ego, po czym wyszedł. Martinez włożył do drukarki specjalny gruby papier czerpany — przy jego produkcji użyto prawdziwego drewna — i wydrukował zaproszenia. Włożył je do koperty i uniósł wzrok na Enderby’ego: dowódca patrzył przez wielkie okno; twarz, oświetlona miriadami świateł z Dolnego Miasta, miała łagodny profil; we wzroku szefa Martinez dostrzegł niepewność, dziwną pustkę i zagubienie.
Nareszcie Enderby mógł z okien swego biura podziwiać widok. Nie czekały go żadne obowiązki.
Wszystko zostało załatwione.
Martinez zastanawiał się, czy ktoś, kto osiągnął taki sukces, może czegoś w życiu żałować. Enderby pochodził wprawdzie z klanu z najwyższej kasty, ale przecież nie gwarantowało to dotarcia aż do pozycji Dowódcy Floty, choć ułatwiało awans. Był bogaty, przyczynił się do podniesienia prestiżu swego domu, dzieci miał dobrze ustawione. Żona przysparzała mu problemów, ale sprzeniewierzenie funduszy nie zbrukało jego samego, a Komisja Śledcza bardzo się starała, by usunąć wszelkie wątpliwości.
Może ją kochał? — zastanawiał się Martinez. Małżeństwa wśród parów były zazwyczaj aranżowane przez rodzinę, ale czasami pojawiała się również miłość. Może w podobnej sytuacji żałuje się samej miłości, a nie małżeństwa.
Nie czas jednak na spekulacje co do prywatnego życia szefa. Martinez musiał teraz użyć całej swej przebiegłości, całego czaru, jaki wcześniej szykował dla Amandy Taen.
Teraz lub nigdy, pomyślał Martinez i zebrał się w sobie.
— Milordzie?
Enderby drgnął, zaskoczony, odwrócił się i rzekł:
— Słucham, Martinez?
— Powiedział pan coś przed chwilą. Nie zrozumiałem. Martinez nie wiedział, jak zacząć rozmowę, więc miał nadzieję, że kompromisowo obaj uznają, że to Enderby ją zaczął.
— Rzeczywiście coś mówiłem? — Enderby pokręcił głową. — To prawdopodobnie nic ważnego.
Martinez bił się z myślami, usiłując kontynuować rozmowę.
— Służba ma przed sobą trudny okres — stwierdził. Enderby skinął głową.
— Możliwe. Ale mieliśmy dość czasu, by się przygotować.
— Będą nam potrzebni przywódcy, tacy jak pan, milordzie. Enderby lekceważąco wykrzywił usta.
— Nie jestem jedyny.
— Ośmielam się mieć inny pogląd, milordzie — odparł Martinez. Zrobił krok w stronę dowódcy. — Przez ostatnie miesiące miałem zaszczyt blisko z panem współpracować i mam nadzieję, że nie zostanę źle zrozumiany, jeśli powiem, że według mnie jest pan osobą o nadzwyczaj rzadkich talentach.
Enderby’emu znów drgnęły usta. Uniósł brwi. — Nie współpracował pan z żadnym innym Dowódcą Floty, prawda?
— Ale pracowałem z wieloma ludźmi, milordzie, oraz z wieloma parami. I… — Martinez był teraz w kropce, czuł, jak po pas tonie w bagnie; zaczerpnął tchu, nie ośmielając się przerwać — …i zorientowałem się, że większość z nich jest ograniczona, a pańskie horyzonty, milordzie, są znacznie szersze, znacznie bardziej wartościowe dla służby i…
Martinez zamarł, gdy Enderby przeszył go wzrokiem.
— Panie poruczniku, czy mógłby pan przejść do sedna sprawy?
— Sedno sprawy polega… chodzi o to, lordzie dowódco… — Wreszcie zdobył się na odwagę i dokończył: — Miałem nadzieję, lordzie dowódco, że uda mi się pana przekonać, by ponownie rozważył pan zamiar odejścia.
Miał nadzieję, że zaskoczony Enderby spojrzy na niego łagodniej, może położy mu po ojcowsku dłoń na ramieniu i w zadumie zada pytanie: „Czy to naprawdę tak wiele dla pana znaczy?”.
Jednak twarz szefa zastygła, jego plecy, już stalowe, jeszcze bardziej zesztywniały, pierś się uniosła.
— Jak śmie pan podważać moją opinię? — Mówiąc to, opuścił dolną szczękę, odsłaniając równy biały rząd zębów.
Martinez zaciskał pięści, aż paznokcie wpiły mu się w dłonie.
— Milordzie, kwestionuję zamysł usunięcia znakomitego dowódcy w czasach tak krytycznych…
— Nie rozumie pan, że ja nic nie znaczę?! — krzyknął Enderby. — Nic! Nie pojął pan elementarnej zasady naszej służby? My… to wszystko… — Gniewnie objął gestem okno, wszystko, co znajdowało się za przezroczystą szybą, miliony w Dolnym Mieście, wielki łuk antymaterii, statki i dalej stacje przy wormholach…