Выбрать главу

Nelda objęła Gredel ramionami, odciągając ją od nieprzytomnego mężczyzny. Dopiero widząc jej łzy, Gredel się powstrzymała.

Antony oddychał, bulgocząc. Z ust ciekła mu stróżka krwi.

— Co teraz zrobimy? — zawodziła Nelda, krążąc bezradnie po pokoju. — Co teraz zrobimy?

Gredel doskonale znała odpowiedź na to pytanie. Wyjęła z portfela telefon, przeszła do swojego pokoju i zadzwoniła do Kulasa. Po dwudziestu minutach przyjechał z Pandą i trzema swoimi chłopakami. Popatrzył na zdemolowany pokój, na Antony’ego leżącego na podłodze, na Gredel, która stała nad nim z okrwawioną nogą krzesła w dłoni.

— Co mamy zrobić? — spytał Kulas. — Możemy go wrzucić do pociągu. Albo do rzeki.

— Nie! — Nelda skoczyła między Antony’ego i Kulasa. Łzy ciekły jej z oczu. Zwróciła się do Gredeclass="underline"  — Włóżcie go do pociągu. Proszę, kochanie, proszę.

— Do pociągu — powtórzyła Gredel Kulasowi.

— Obudzimy go na tyle, by mu powiedzieć, żeby nigdy nie wracał — powiedział Kulas. Wraz z chłopakami podnieśli ciężkie ciało mężczyzny i pociągnęli je do drzwi.

— Gdzie jest winda towarowa? — spytał Kulas.

— Pokażę ci. — Gredel poszła przodem. Administratorzy wcześnie chodzili spać i teraz w budynku panowała cisza, a korytarze były puste. Chłopaki Kulasa dyszeli, niosąc grubokościste ciało o napakowanych mięśniach. Dotarli do windy towarowej, cisnęli Antony’ego na podłogę.

— Kulas…

Spojrzał na nią.

— Tak?

Popatrzyła w jego wyrażające akceptację, niebieskie oczy.

— Wrzuć go do rzeki — powiedziała.

* * *

Coś unosiło się na wodzie i Sula odwróciła wzrok. Martinez wziął ją w ramiona, zaczął całować. Ona też go szybko, z roztargnieniem pocałowała. Drgnęła, gdy duża kropla deszczu pacnęła jej na wierzch dłoni.

— Zimno ci? Zasunę markizę.

Pchnął dźwignię i plastikowe zadaszenie łódki opadło, zasłaniając ich od wiatru. Nagle Suli zabrakło powietrza. Pochyliła się i krzycząc, odsłoniła daszek.

— Co się stało? — pytał Martinez, zaskoczony.

— Łódź! — rozkazała Sula. — Natychmiast płyń do brzegu!

W jej piersi trzepotało przerażenie, jak podarty żagiel szarpany wiatrem. Krople deszczu padały jej na twarz. Martinez wziął ją za rękę.

— Co się stało? Dobrze się czujesz?

— Nie! — krzyknęła i wyszarpnęła rękę. Łódź przybiła do brzegu i Sula skoczyła na suchy ląd. Otarła sobie łydkę o kamień, ale po chwili się wyprostowała i szybko ruszyła przed siebie. Martinez został z tyłu w rozkołysanej łodzi, dla równowagi rozłożył ramiona.

— Co ja takiego zrobiłem?! — wołał osłupiały. Deszcz bił ją w twarz zimnymi małymi klapsami.

— Nic! — rzuciła przez ramię i przyśpieszyła.

SZEŚĆ

Katafalk ostatniego Wielkiego Pana sunął z bezgłośną glacjalną płynnością Bulwarem Praxis od Wielkiego Azylu na szczycie miejskiego akropolu do Leża Wieczności na odległym skraju wielkiej skały Górnego Miasta. Na szczycie olbrzymiego katafalku umieszczono wizerunek ostatniego Shaa o wymiarach dwukrotnie większych od rzeczywistych. Potężne ciało spoczywało w fałdach wymodelowanej luźnej szarej skóry; jego płasko zakończona głowa w kształcie dziobu statku wznosiła się jak ostaniec w odległej pustynnej krainie, skierowana w przyszłość, którą mógł dostrzec tylko ktoś posiadający mądrość Shaa.

Dzień był szary. Martinezowi wydawało się, że stoi już wiele godzin. Miał na sobie paradny żałobny strój — pelerynę, z tkaniny w tłoczone wzory, epolety, buty oficerki oraz wysokie skórzane czako na głowie. W stroju żałobnym odwrócono służbowe kolory: zamiast zielonej bluzy i spodni ze srebrnymi guzikami i szamerunkiem bluza i spodnie były teraz w żałobnej bieli, a kołnierz, szamerunki, guziki i inne dodatki — zielone. Białą pelerynę z zielonym obramowaniem obciążono na rogach, by trzymała formę.

Sztywno nakrochmalony mundur był nieprzyjazny, wysoki kołnierz ocierał Martinezowi podbródek; ciężkie buty paliły; czako ze srebrną plakietką tkwiło na jego czaszce jak kamień młyński. O udo obijała mu się pochwa sierpowatego paradnego noża, przeznaczonego do podrzynania gardeł podwładnym, w przypadku gdyby wywołali u niego niechęć.

Kondukt sunął powoli. Za katafalkiem szedł zespół złożony z samych Cree — mieli zmotoryzowane dudniące kotły i dwustroikowe flety, na których wykonywały dziwną pieśń żałobną, przypominającą zawodzenie jakiegoś półdzikiego pradawnego stworzenia. Za nimi sunęła platforma, na niej rozmaite machiny — mówiono, że były podłączone do Antycypacji Zwycięstwa w czasie ostatniego okresu jego życia. Teraz przykryto je białymi całunami i miały spłonąć wraz z ostatnim Shaa, zabierając swe tajemnice na zawsze.

Martinez uważał to za wielką stratę. Shaa zachowywali dużą dyskrecję co do swej anatomii, fizjologii, a przede wszystkim procesów myślowych. Każdy z nich, gdy schodził ze świata, był kremowany wraz z osobistą służbą i urządzeniami, a pozostali Shaa czuwali nad tym, by przestrzegano wszystkich procedur. To, co działo się pod tymi fałdami skóry i w głowach w kształcie statkowego dziobu, było tajemnicą samych Shaa.

Ale teraz już żaden Shaa nie pozostawał przy życiu, by dopilnować, czy wszystkie dowody uległy zniszczeniu. Nadarzała się znakomita okazja do pośmiertnych oględzin, nawet jeśli nie miałaby to być dokładna sekcja zwłok. Gdyby organizacja pogrzebu zależała od Martineza, odłożyłby uroczystą procesję na wiele dni, a nawet miesięcy. W tym czasie doświadczeni anatomopatolodzy mogliby odkryć wszystkie tajemnice fizjologii Shaa, a najlepsi cybernetycy przebadać maszyny i sprawdzić, czy rzeczywiście są one magazynami pamięci Shaa. Ale on tu nie dowodził, więc sekrety Shaa umrą razem z ostatnim ich przedstawicielem.

Dalej, za Antycypacją Zwycięstwa i jego maszynami, szli starsi żałobnicy ubrani w żałobne mundury o barwach odwróconych w stosunku do barw służbowych. Biel i ciemna czerwień lordów konwokatów, biało-brązowy służby cywilnej, biało-zielony floty. Każdą ze służb podzielono na gatunki, uszeregowane według starszeństwa w podległości. Najpierw postępowali Naksydzi — zakrzywiali swe długie ciała w lewo i prawo, próbując zachować powolne, uroczyste tempo. Za nimi szli Terranie, potem Torminele i tak dalej. Brakowało tylko Yormaków, którzy wieki temu otrzymali specjalną dyspensę, zezwalającą im na stałe pozostawanie na macierzystej planecie.

Lord Pierre Ngeni szedł gdzieś wśród lordów konwokatów, ale Martinez go nie widział. Między białymi mundurami floty dostrzegł starszego dowódcę floty Jarlatha, nowego dowódcę Floty Macierzystej. Był Torminelem. Wielkie, przystosowane do nocnego widzenia oczy, miał zasłonięte ciemnymi okularami, choć dzień był szary; jego pulchne futrzaste ciało pokrywała aż do podbródka żałobna biel. U tego gatunku kombinacja futra i skomplikowanego munduru mogła powodować śmiertelne w skutkach przegrzanie — w mniej formalnych okolicznościach torminelscy oficerowie nosili tylko kamizelki i krótkie spodnie — więc teraz prawdopodobnie mundur wyposażono w moduł chłodzący, który utrzymywał odpowiednią temperaturę ciała. Martinez wiedział, że na okres żałoby wielu Tormineli na stanowiskach wybieli swe szaro-czarne futra, żeby nie narażać się ciągle na udar cieplny.